Gmoch: Henry włoży nogi w ogień

Kibic jest już solidnie wykształcony, zwraca uwagę na wszystko i na wszystkim się zna. Dziś nie wystarczy wygrać, trzeba jeszcze pokazać, że się umie grać - mówi Jacek Gmoch, były trener reprezentacji Polski.

Jacek Sarzało: Pana pierwsze skojarzenie, gdy słyszy Pan słowo "mundial"...

Jacek Gmoch: Igrzyska piłkarskie. Gigantyczny jarmark.

Ważniejsi są sponsorzy, telewizje, pieniądze, a mecze są tylko dokładką do targowiska próżności...

- Oczywiście. Futbol już dawno stracił niewinność, odszedł od źródeł.

A jakie były źródła?

- To była kiedyś gra biednych ludzi. Zrodziła się wśród mas pracujących w zagłębiach robotniczych, slumsach. Futbol był sposobem na relaks, metodą na życie, inspiracją, szansą w trudnym świecie. To dzięki niemu z nizin można było wyjść na salony. Później cały sport, nie tylko piłkę, zaczęto wykorzystywać do celów propagandowych. Zaczęło się jeszcze w Niemczech przed II wojną światową, a po wojnie tzw. kraje demokracji ludowej osiągnęły w tej dziedzinie mistrzostwo. Na Zachodzie z kolei wszystko zmieniła telewizja. To ona sprawiła, że futbol zaczął się rozwijać w superszybkim tempie. Teraz to już prawdziwy spektakl, znakomicie pokazywany, realizowany przy użyciu najnowocześniejszej technologii. A sama gra stała się towarem, którym się handluje. Kosztuje coraz więcej, trafia do coraz większej liczby odbiorców. Koniunktura rozkręcała się nieustannie i tak doszliśmy do teraźniejszości. Dziś to po prostu globalny biznes, w którym można sprzedać wszystko. Ekonomiści szacują, że PKB Niemiec ma w tym roku wzrosnąć o 1,6-1,8 proc. Także, a może głównie dzięki mundialowi.

Ale przyzna Pan, że piłka jest jednak dość demokratyczna. I tak w końcu musi wygrać lepszy...

- Nawet bardzo demokratyczna. Nikogo nie dyskryminuje. I jeszcze jedno. Niewiele się o tym mówi, ale kiedyś futbol był również pewnego rodzaju wentylem, przez który w skanalizowany i kontrolowany sposób uchodziły emocje społeczne. Pamiętam, jak w 1973 byłem w Londynie na obchodach 100-lecia angielskiej federacji piłkarskiej. Gospodarze towarzysko grali ze Szkocją. Zaczęło się od wbiegnięcia półnagiego Szkota na boisko, a skończyło na totalnej demolce wagonów metra, aut i sklepów w okolicach stadionu. A wszystko za cichym przyzwoleniem władz, które stosunkowo tanim kosztem pozwoliły wylać się wrzącej krwi kibiców obu narodów. To był prawdziwy substytut wojny w czasach pokoju. Później to się wszystko oczywiście zmieniło. Za dużo ofiar, koniec pobłażania w społeczeństwie i wzięto się także za to. Teraz ze względu na brak totalnej wojny stadiony stały się poligonem doświadczalnym dla wszelkiego rodzaju bojówek skrajnych organizacji. Tam zdobyte ostrogi mogą się później przydać w prawdziwym konflikcie...

Mundial to Everest piłkarskiej rywalizacji, wyżej nie ma już nic?

- Nie do końca się zgadzam. Moim zdaniem w Lidze Mistrzów grają dziś lepsi piłkarze niż na mistrzostwach świata. A do tego dochodzi problem motywacji. Jeżeli taki Thierry Henry zarabia w Arsenalu 130 tys. funtów tygodniowo, to ja naprawdę nie wiem, czy na mundialu, kiedy rzeczywiście będzie trzeba, wsadzi obie nogi do ognia... Albo Brazylia. Tu jest jeszcze inny problem, a mianowicie zanik bodźca strachu. Dawniej jeżeli Brazylijczycy nie zdobyli mistrzostwa świata, zwyczajnie bali się wracać do ojczyzny, bo wiedzieli, że już na lotnisku fani rozszarpią ich na strzępy. A dziś? Wszyscy grają w Europie, nie wracają po mundialu całą ekipą za ocean, czyli nie muszą się bać. A strach to wielki motywator. Bo na dobrą sprawę przygotowanie fizyczne i taktyczne oraz ogólna wiedza piłkarska właściwie wszędzie są już dziś na zbliżonym poziomie. Decyduje psychika. Następna sprawa, może niepoprawna politycznie, ale istotna. Zacierają się granice, Europa staje się wspólna. No to musi przyjść do głowy pytanie, czy za jakiś czas reprezentacje narodowe nie pójdą do lamusa... I tak składając to wszystko w całość, można dojść do wniosku, że powoli mistrzostwa staną się imprezą pozbawioną elementu narodowej rywalizacji.

Chce Pan powiedzieć, że Liga Mistrzów to zagrożenie dla mundialu?

- Żeby pan wiedział. I nie tylko dla niego, ale i dla całego futbolu. To bogactwo dla wybranych. Krezusi zarabiają coraz więcej, a biedni nie dostają nic. A w dodatku ich możliwości rozwoju wciąż się zmniejszają. To jest poziom klubów, ale przecież przekłada się na reprezentacje. Chociaż oczywiście sam futbol jest w Lidze Mistrzów wielki.

Mundial to zwykła gra? A może globalna wojna wszystkich ze wszystkimi? Czy jednak spotkanie kultur, przynosząca rozwój wymiana cywilizacyjna?

- Wojna nie, bo paradoksalnie wszyscy mają podobne interesy. Powiedziałbym raczej, że zespoły biorące udział w mistrzostwach świata korzystają kosztem tych, które się nie zakwalifikowały. Spotkanie kultur i cywilizacji na pewno, choć, jak mówiłem, zyskują tylko wybrani.

Czy futbolowi potrzebna jest naukowa otoczka? Przecież większość kibiców cieszy się, kiedy padnie gol. Nie patrzą na ustawienie zawodników, skomplikowaną taktykę, pressing, wysoko postawioną defensywę, rekuperację i ataki oskrzydlające...

- Myli się pan. Kibic jest już solidnie wykształcony, zwraca uwagę na wszystko i na wszystkim się zna. Dziś nie wystarczy wygrać, trzeba jeszcze pokazać, że się umie grać.

Dlaczego futbol jest najpiękniejszy? Przecież nie pada w nim najwięcej bramek, nie jest najszybszy, nawet faule nie są najbrutalniejsze?

- Dlatego, że jest najmniej przewidywalny. Nie ma dwóch takich samych meczów. Ale także dlatego, że jest najprostszy i czasem trzymający w napięciu zwrotami akcji jak klasyczna tragedia grecka.

To jaki będzie ten mundial?

- Obawiam się o arbitrów. Nie mówię, że są stronniczy, że komuś sprzyjają, ale to potężna i wpływowa grupa. A pamięć o tym, co miało miejsce cztery lata temu podczas meczów Korei, a także fakt, że sędziowie są elementem gigantycznego biznesu powodują, że istnieje niebezpieczeństwo sterowania.

Kto wygra?

- Ten, kto będzie miał najlepszą linię pomocy.

A Polska?

- Powinna wyjść z grupy.

Jacek Gmoch ur. 1939. Z wykształcenia inżynier komunikacji, absolwent Politechniki Warszawskiej. W latach 1960-68 był obrońcą Legii Warszawa, 29 razy grał w reprezentacji. Karierę musiał zakończyć przedwcześnie z powodu ciężkiej kontuzji.

W 1969 został asystentem Edmunda Zientary w Legii. Później współpracował z kadrą jako asystent Kazimierza Górskiego. W sierpniu 1976 został jego następcą. Awansował do finałów MŚ w 1978. Występ Polski w Argentynie został uznany za nieudany (miejsca 5-8) i Gmoch podał się do dymisji. W następnych latach pracował za granicą - w Norwegii, ponad 20 lat w Grecji, na Cyprze. Od kilku lat działa w Legii i komentuje mecze w telewizji.

Copyright © Agora SA