Premier League. Burnley - Manchester United. Radość a frustracja

Nieczęsto remis może smakować jak zwycięstwo. Dla Burnley podział punktów w meczu z Manchesterem United oznaczał nieskrywaną satysfakcję podczas największego wydarzenia w historii klubu - pisze Wojciech Falenta, współpracownik Burnley FC i portalu ?Krótka Piłka?.

Premier League jest nie tylko najbogatszą ligą świata. To również rozgrywki, które nie przestają dynamicznie się rozwijać. Burnley potrzebowało przeznaczyć latem około czterech milionów funtów, aby przystosować swój stadion do najnowszych wymagań angielskiej ekstraklasy. Tak bardzo podniosły się standardy od poprzedniego sezonu klubu w elicie, który miał miejsce zaledwie pięć lat temu.

Powstało aż 15 nowych stanowisk komentatorskich dla samych zagranicznych telewizji. Każdy z posiadaczy głównych praw transmisyjnych - telewizyjnych i radiowych - jest uprawniony do osobnego wywiadu z menedżerem każdej z drużyn krótko po zakończeniu meczu. A to tylko część zmian. Inaugurujące sezon spotkanie z Chelsea było największym w historii rozegranym na Turf Moor. Zostało akredytowanych na nie aż 250 przedstawicieli mediów. Podczas dzisiejszego meczu z Manchesterem United było ich jeszcze więcej, a wewnątrz obiektu można było usłyszeć języki z różnych stron kuli ziemskiej.

Dla niektórych kibiców Burnley był to długo wyczekiwany powrót do starych, dobrych czasów. Na początku drugiej połowy XX wieku rywalizacja pomiędzy bliskimi sobie geograficznie rywalami należała do najbardziej zaciętych w kraju i to Burnley częściej wychodziło z niej zwycięsko. Młodsi fani spełniali swoje marzenia - oglądali w akcji na własne oczy gwiazdy światowego formatu.

Stadion zapełnił się po brzegi, wliczając największy w lidze sektor gości. Przyjezdni już przed pierwszym gwizdkiem doniośle przypomnieli, ile razy sięgnęli w swojej historii po mistrzostwo Anglii. Miejscowi odpowiedzieli jeszcze głośniejszym dopingiem, który rósł w decybele wraz ze świetnym początkiem spotkania w wykonaniu ich pupili. Kolejne niecelne podania zawodników United fetowane były kpiącymi okrzykami radości. Apogeum nastąpiło, gdy Kieran Trippier założył siatkę Wayne'owi Rooneyowi.

- My kibicujemy naszej lokalnej drużynie - wykrzyknęli w końcu w stronę fanów rywala w nawiązaniu do międzynarodowej bazy kibicowskiej Manchesteru United, czym kompletnie uciszyli cały sektor gości. - Co za marnotrawstwo pieniędzy - zaśpiewali niedługo później po nie pierwszym nieudanym zagraniu debiutującego w Premier League Angela Di Marii. Pod koniec pierwszej połowy na stadionie słychać było gromkie "Ole!", gdy gospodarze wymieniali pomiędzy sobą kolejne podania.

Burnley wywalczyło zasłużony remis i swój pierwszy punkt w sezonie, podczas gdy frustracja kibiców United sięgała zenitu pod koniec meczu. Jonny Evans uparcie kierował piłkę na skrzydło do Antonio Valencii, spowalniając tempo rozegrania ataku, zamiast samemu dośrodkować ją w pole karne. Czerwone Diabły ciągle czekają na premierową wygraną pod wodzą Louisa van Gaala, który zdawkowo odpowiadał na pytania dziennikarzy podczas trwającej niespełna pięć minut pomeczowej konferencji prasowej.

Tymczasem Evans opuszczał Turf Moor... uśmiechnięty, co nie przeszkodziło mu odmówić podejścia do grupy nastoletnich kibiców swojej drużyny w celu złożenia kilku autografów. Kilkadziesiąt metrów dalej kontuzjowany napastnik Burnley, Sam Vokes, również z uśmiechem na ustach, pozował do zdjęć ze swoimi fanami. Najbardziej kontrastowy mecz całego sezonu Premier League doczekał się symbolicznego podsumowania.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.