Primera Division. Wzlot i upadek tiki-taki

Zwycięstwo Realu Madryt nad Barceloną 2:1 w finale Pucharu Hiszpanii to pierwszy krok ku potrójnej koronie. Najłatwiejszy, a zarazem najbardziej symboliczny

Karim Benzema na ławce, Sergio Ramos jako defensywny pomocnik, Gareth Bale w ataku - wystarczy rzut oka na skład drużyny Carlo Ancelottiego z pierwszego, październikowego El Clásico, by przekonać się, że strach ma wielkie oczy nawet w przypadku cenionych trenerów. Włocha można zrozumieć o tyle, że jego poprzednik José Mourinho przegrał w debiucie na Camp Nou 0:5.

Jesienią 2008 r. Pep Guardiola stworzył futbolowe monstrum połykające rywali. Pierwszym był Real Madryt, który w maju 2009 r. przegrał na Santiago Bernabeu 2:6, kolejnym - Manchester United. Anglicy w finale Champions League ulegli 0:2. Leo Messi przyćmił Cristiano Ronaldo na długie lata.

Sposobu na tiki-takę nie znalazł Alex Ferguson, w 2011 r. jego Manchester przegrał finał Ligi Mistrzów 1:3. Wydawało się, że próba rywalizowania z Barcą jak równy z równym jest rodzajem sportowego samobójstwa. Szansę dawała tylko metoda zastosowana przez Guusa Hiddinka (w Chelsea) i Mourinho (w Interze). Obaj ustawili się przed bramką potrójnych zasieków i czekali, aż Katalończycy się zagapią.

Barcelona pisała wtedy nowy rozdział klubowej piłki, jeden z najbardziej spektakularnych i efektownych. Grę z fałszywym napastnikiem, wysoki pressing i umiejętność utrzymywania piłki Vicente del Bosque niemal żywcem przeniósł do reprezentacji Hiszpanii, która zdobyła pierwsze mistrzostwo świata.

Rywale musieli radzić sobie z nawałnicą z Katalonii i narastającym lękiem przed nią. Gra Barcelony była nowatorska, odkrywcza, osobna. Wydawało się, że "La Masia" wychowa zastępy następców obecnych gwiazd, które wydłużą hegemonię klubu. Kiedy w grudniu 2011 r. Barca rozbiła Santos 4:0 i zdobyła klubowe mistrzostwo świata, największa nadzieja brazylijskiej piłki Neymar poprosił Guardiolę, by zabrał go na Camp Nou. Trudno było znaleźć zawodnika, któremu gra u boku Messiego nie śniłaby się po nocach.

Gdy zestawimy z tym wszystkim minę Neymara po środowym finale Pucharu Króla, dostrzeżemy skalę zmian, które dokonały się w ostatnich trzech latach. Barca słabła jeszcze z Guardiolą na ławce. Jego następcy Tito Vilanova i Gerardo Martino rewolucji w składzie jednak nie przeprowadzili, drużyna wciąż zależała od Xaviego, Iniesty i Messiego.

Liderzy coraz częściej mieli jednak problemy, Barca biegała coraz wolniej.

W końcu rywale ją wyprzedzili. Rok temu Bayern Juppa Heynckesa zagrał z Katalończykami otwarty mecz i zmasakrował ich siedmioma golami w półfinale Champions League. Szefowie klubu Camp Nou uznali to jednak za incydent.

Latem władze Barcelony popełniły błędy Realu Madryt z początku stulecia, gdy Florentino Pérez sprowadzał nie tych piłkarzy, których potrzebował trener, ale takich, którzy podwyższali markę klubu. Zespół od lat potrzebował stopera, a na Camp Nou przybył Neymar, kolejny skrzydłowy obok Pedro i Alexisa Sancheza. Klub nie sprowadził też środkowego napastnika, choć gra z fałszywym sprawiała drużynie coraz większe problemy. To dlatego jesienią katalońska prasa próbowała nakłonić klub do sprowadzenia Roberta Lewandowskiego.

Dobre wyniki jesienią, zwycięstwo nad Realem na Camp Nou, po meczu, w którym Cristiano Ronaldo żalił się na zbyt defensywną taktykę Ancelottiego, dawały nadzieję. Martino rotował składem, by na finiszu sezonu gwiazdy były zdrowe i wypoczęte. Początek roku był jednak zły, seria porażek na wyjazdach (Bilbao, Valladolid, San Sebastian) oraz u siebie z Valencią pozbawiła Barcelonę przewagi w lidze. Odzyskała ją na chwilę po zwycięstwie na Santiago Bernabeu, aż przyszedł jeden z najgorszych tygodni w najnowszej historii klubu. Porażki z Atlético (Liga Mistrzów), Granadą (liga) i w środę z Realem Madryt pozbawiły drużynę szans na trofeum. Chyba, że w końcówce ligi zdarzy się cud, ale nikt w klubie już na to nie liczy.

W tym czasie Real rósł w siłę. Zdarzały mu się trudne chwile, jak w Dortmundzie (LM) czy Sewilli (liga), ale grał coraz stabilniej. Życiową formę osiągnęli Modrić, Di Maria, Carvajal i Benzema. Przybywając do Walencji na finał Pucharu Króla, Iker Casillas, Sergio Ramos, Pepe i inni pałali żądzą rewanżu za ostatnie lata. Czuli, że rywale nigdy nie byli tak słabi jak teraz, trzeba ich było ostatecznie posłać na deski.

Tym razem odwagi Ancelottiemu nie zabrakło. Bez kontuzjowanego Ronaldo Włoch ustawił zespół ofensywnie, choć madryckie media bały się, że wybierze wariant z Illarramendim zamiast Isco w drugiej linii. Trener Realu postawił na tego drugiego, piłkarza stricte ofensywnego, który jednak na Estadio Mestalla wykonał niewiarygodną pracę w defensywie. To on zabrał piłkę Daniemu Alvesowi przy bramce na 1:0, rozpoczynając kontrę genialnym podaniem do Bale'a. To także Isco wygrał pojedynek z Messim pod bramką Realu, umożliwiając szybki atak zakończony niewiarygodnym rajdem Bale'a.

Realowi w końcu starczyło odwagi, żeby stawić czoła Barcelonie. Nie w taki asekuracyjny sposób, jak proponował Mourinho. "Królewscy" zagrali odważnie, byli szybsi, silniejsi, bardziej zmotywowani. A przecież gracze Barcy wiedzieli, że finał na Mestalla, jest ich ostatnią szansą. To był rodzaj ucieczki przed grabarzem zakończonej niepowodzeniem. Media w Katalonii ogłosiły, że cykl drużyny Guardioli definitywnie dobiegł końca. Martino odejdzie, a kadra zespołu ma zostać gruntownie zreformowana. O ile FIFA anuluje zakaz transferów.

Gra Realu w finale zestawiona z El Clasico z października, pokazuje drogę, jaką przebył Ancelotti. Drużyna z Madrytu dała sobie w środę wielki zastrzyk entuzjazmu przed półfinałem LM z Bayernem Monachium. Tam będzie jeszcze trudniej, ale pierwszy, symboliczny krok został wykonany. Real pobił byłego hegemona europejskiej piłki, w środę zmierzy się z aktualnym.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.