Cudów nie było. Legia i Lech odpadły

Pierwszy od 2011 roku start dwóch polskich klubów w fazie grupowej Ligi Europy zakończył się smutkiem. Nikt nie wyszedł z grupy, a na koniec Legia oberwała 2:5 w Neapolu, a Lech 0:1 z Basel

Gdyby zliczyć punkty zdobywane do rankingu UEFA, można by powiedzieć, że za polską piłką klubową trzeci najlepszy sezon w XXI wieku w europejskich pucharach. Sezon - pod względem statystycznym, nie estetycznym - gorszy tylko od występów w 2011/12 i 2002/03. W dodatku sezon, który pozwolił Polsce wspiąć się na 18. miejsce, gdy rok temu zajmowała 19. pozycję, a dwa i trzy lata temu - 21.

I tyle tego umiarkowanego optymizmu, którego wczoraj odczuć było nie sposób. Lech i Legia w 12 meczach wbiły tylko sześć goli, łącznie zdobyły ledwie dziewięć z 36 możliwych punktów, wczoraj na pożegnanie zaliczyły bolesne porażki. Przegrały wprawdzie z najlepszymi drużynami swoich grup, które miały już zapewniony awans, ale okoliczności obu porażek były depresyjne. Na cuda, których oba polskie kluby potrzebowały wczoraj do awansu, nie zanosiło się ani przez moment.

Lech z mistrzem Szwajcarii FC Basel przegrał po raz czwarty w sezonie. Latem poległ 1:3 i 0:1 w eliminacjach Ligi Mistrzów, a jesienią 0:2 i 0:1 w LE. W Poznaniu na koniec fazy grupowej Szwajcarzy wystawili najsłabszy skład w dotychczasowych meczach. Basel grał bez kilku podstawowych piłkarzy, z juniorem w ataku i w drugiej połowie z nieogranym i niepewnym bramkarzem, ale nawet z takim mistrzem Szwajcarii nie poradził sobie najlepszy zespół polskiej ekstraklasy zeszłego sezonu.

Najbliżej gola dla Lecha był Kasper Hamalainen, ale w 72. minucie pomylił się w sytuacji sam na sam z bramkarzem. Bliski trafienia był też Darko Jevtić, wychowanek Basel, w którym zdołał zagrać dwa mecze ligowe - po jego uderzeniu z rzutu wolnego w poprzeczkę. Szwajcarzy strzelili jedynego gola tuż po świetnej okazji Dawida Kownackiego, który z bliska powinien wbić piłkę do bramki. Lech w tegorocznej fazie grupowej zdobył pięć punktów, ale przypomnijmy, że do gry w Europie wracał po pięciu latach i wczoraj na koniec fazy grupowej przynajmniej stawiał opór.

Tymczasem Legia, która dotąd sama dźwigała ranking krajowy Polski, zagrała bardzo źle i sama prosiła się wczoraj o kolejne gole. Styl, w jakim poległa 2:5 w Neapolu, pokazuje regres drużyny, która zeszłej jesieni była rewelacją fazy grupowej LE.

Nie chodzi tylko o to, że wtedy wywalczyła aż 15 punktów, a w obecnej ledwie cztery. Zeszłej jesieni Legia grała uporządkowany futbol. Może i defensywny, ale skuteczny, zorganizowany. Dzięki temu ukryła mankamenty i uwypukliła atuty. Teraz, jesienią, widzieliśmy jej wady i niewiele dobrych stron. I to pomimo że prowadziło ją aż dwóch trenerów. W dwóch meczach Henning Berg - wynalazca zeszłorocznego patentu, który w tym roku przestał działać, w czterech - Stanisław Czerczesow, który jak dotąd w Europie nie wynalazł nic. Fazę grupową zakończyła jako czwarty zespół od końca spośród łącznie 48 uczestników pod względem statystyki celnych podań.

Wczorajszy mecz w Neapolu z niby trzecią drużyną Serie A, ale tak naprawdę z jej rezerwowymi (zagrało tylko dwóch podstawowych graczy), pokazał, jak wiele brakuje obecnej Legii do choćby europejskiej średniej półki. Rok temu Legia wskoczyła na ten poziom, ale w tym sezonie z hukiem z niego zleciała. Wtedy większość piłkarzy, jak Tomasz Jodłowiec, Michał Kucharczyk, Michał Żyro, Ondrej Duda, Guilherme i Łukasz Broź, znajdowała się w życiowej formie. Dziś są w dyspozycji, w której nie potrafią zachwycać nawet w ekstraklasie. Czerczesowowi przez dwa miesiące nie udało się ich wskrzesić.

Dodatkowo w Legii nie ma dziś ani jednego tak kreatywnego piłkarza jak Miroslav Radović. Nic dziwnego, że niedawno prezes Legii Bogusław Leśnodorski zapytany w "Wyborczej" o wynik meczu obecnej Legii z Legią 2014 r. uchylił się od odpowiedzi.

Wczoraj rezerwy Napoli łatwo rozbiły Legię. Zespół Czerczesowa z trudem wychodził z własnej połowy i nie potrafił wymienić trzech składnych podań. Często gubił piłkę na swojej połowie, czym najbardziej irytował Stojan Vranjes. Najkosztowniejszą stratę wieczoru popełnił jednak Jodłowiec, który stojąc przed swoim polem karnym, zagrał piłkę rywalowi. Tak w 39. minucie padł gol, którego autorem był jeden z ledwie wspomnianych dwóch podstawowych graczy, Lorenzo Insigne. To była bramka na 0:2, bo na 0:1 trafił kilku minut wcześniej Nathaniel Chalobah po nieporozumieniu środkowych obrońców.

Przy trzecim, José Callejóna w 57. minucie, zawinił grający na lewej obronie Broź, który pozwolił na dośrodkowanie w pole karne. Na chwilę Legia nawiązała walkę i nawet wbiła bramkę po akcji rezerwowego Aleksandra Prijovicia i strzale Vanjesa. Ale zespół Czerczesowa, który miał słynąć z wybiegania i agresywności, dopuścił znów do łatwej straty gola.

Jodłowiec dwukrotnie truchtał w okolicy Driesa Mertensa, gdy belgijski skrzydłowy z około 20 metrów strzelał gola na 4:1 i 5:1. Dla Mertensa to kolejne trafienia wbijane Legii, jesienią 2011 r. w barwach PSV Eindhoven strzelał po bramce w obu meczach fazy grupowej. I widział lepszą Legię niż obecną. Trzeciego gola dołożył w wygranym 2:0 meczu przy Łazienkowskiej, a wczoraj strzelał kolejne i upokarzał też obrońców Legii, jak wtedy, gdy w jednej akcji położył na boisku Pazdana, a piłkę z linii bramkowej desperacko wybijał Igor Lewczuk wraz z Broziem.

Jedynym pozytywem wieczoru dla Legii było wbicie rezerwom Napoli dwóch goli, bo w ostatniej akcji meczu trafienie głową zaliczył Prijović. Ta sztuka nie udała się żadnej z pozostałych drużyn w tej grupie, dotąd w pięciu meczach Napoli straciło ledwie jednego gola.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.