Liga Mistrzów. O paradoksach finału

Jeden z najlepszych piłkarzy na boisku, Juanfran, nie strzela karnego. Jeden z najsłabszych, Ronaldo, strzela i zapewnia swojej drużynie zwycięstwo w Lidze Mistrzów - o okrucieństwie futbolu i paradoksach meczu Real-Atletico pisze Michał Okoński, dziennikarz ?Tygodnika Powszechnego? i komentator Sport.pl.

Paradoks pierwszy: piłkarze

Powinniśmy zapamiętać asystę Juanfrana, dzięki której Carrasco strzelił wyrównującego gola - asystę z pierwszej piłki, po jednym z niezliczonych ataków Atletico prawym skrzydłem. Było ich tyle - i w tym, i w wielu innych meczach - że powinniśmy uważać bocznego obrońcę z Madrytu za bohatera. Powinniśmy zapamiętać jego postawę i w tym finale (no, może mógł nie faulować Bale'a w 15. minucie ), i w drodze do niego - także w marcowym spotkaniu z PSV, kiedy to wykorzystany przez Juanfrana karny zapewnił drużynie awans do ćwierćfinału. Tak: gdyby nie tamta jedenastka, mogło ich w Mediolanie zabraknąć; gdyby nie to dogranie do Carrasco mogłoby nie dojść do dogrywki - ale później był feralny strzał w słupek w serii rzutów karnych i to jego przywoływać się będzie przede wszystkim jako wytłumaczenie porażki Atletico

Powinniśmy zapamiętać fatalne przyjęcie Ronaldo z 82. minuty, kiedy piłka odskoczyła Portugalczykowi na dobrych kilka metrów i wyszła na aut - przyjęcie zaiste podsumowujące jego występ w tym meczu. Być może nie był w pełni sił, być może nie czuł gry po kontuzji, w każdym razie do ostatniej sekundy pozostawał jednym z najsłabszych na boisku - ale strzelił karnego i to jego triumfalnie obnażony tors będzie teraz pokazywany na całym świecie jako symbol jedenastego triumfu Realu w najważniejszych klubowych rozgrywkach Europy

Paradoks drugi: drużyny

Powinniśmy zapamiętać Atletico Madryt - niezmordowaną drużynę herosów (Gabi!), która dzielnie się broniąc eliminuje kolejnych faworyzowanych, bogatszych i bardziej celebryckich przeciwników (w drodze do finału ogrywali wszak PSV, Barcelonę i Bayern - nikt w tym roku nie szedł drogą bardziej ciernistą). Drużynę świetnie zorganizowaną w defensywie, ograniczającą rywalowi przestrzeń do rozegrania akcji, a potem kontrującą z zabójczą prędkością. Drużynę w zasadzie nietracącą bramek, a już zwłaszcza nie ze stałych fragmentów, doskonale czującą się bez piłki (jej posiadanie w meczach z Barceloną: 26 i 23 proc., z Bayernem - 26 i 27 proc.), do bólu pragmatyczną - czyhającą na jedną-dwie sytuacje w meczu i bezlitośnie je wykorzystującą. Drużynę walczącą bez pardonu, ostro, nawet za cenę żółtych i czerwonych kartek. Tak: strategia Diego Simeone powinna była przynieść sukces i tym razem, jak przynosiła go tyle razy - również w ligowych meczach z Realem, podczas których kolejni szkoleniowcy z Santiago Bernabeu byli w zasadzie bezradni (z dziesięciu ostatnich derbów Madrytu Simeone wygrał pięć i cztery zremisował). Powinna przynieść, ale nie przyniosła: owa świetnie zorganizowana, pragmatyczna, bezlitosna i ostro grająca drużyna została kolejny raz pokonana na ostatniej prostej. Poprzednim razem, w finale z 2014 r., dała sobie wyrwać zwycięstwo w doliczonym czasie gry, po czym skapitulowała w dogrywce, tym razem sama doprowadziła do dogrywki, nie załamując się nawet niestrzeloną przez Griezmanna jedenastką na początku drugiej połowy, ale uległa w rzutach karnych. Zamiast kontrolować grę, musiała odrabiać straty, zamiast oddawać inicjatywę rywalowi - konstruowała kolejne ataki w drodze po wyrównanie (posiadanie piłki - aż 54 proc.). W pierwszej połowie, wbrew wszelkim spodziewaniom, pozostawiała przeciwnikowi hektary wolnej przestrzeni, z czego najskwapliwiej korzystał Gareth Bale. W końcówce drugiej połowy i w dogrywce - zwyczajnie padała ze zmęczenia. Tyle miesięcy wydawała się funkcjonować jak zaprogramowana maszyna, by w końcu pokazać ludzkie oblicze.

Powinniśmy zapamiętać Real Madryt - drużynę już nasyconą. Drużynę, która przez lata swoją strategię rozwoju opierała na skupowaniu najlepszych i najdroższych piłkarzy, czego efektem jest mrożenie na ławce rezerwowych czy wręcz poza składem Jamesa Rodrigueza. Drużynę, w której wszystko budowane jest na - cóż z tego, że złotym - piasku: w której z kaprysu prezesa zwalnia się z pracy świetnego trenera, mimo iż zdobył Puchar Mistrzów, i w której nie daje się wystarczająco wiele czasu jego następcy (mam na myśli Carlo Ancelottiego i Rafę Beniteza). Drużynę, która mimo wszystkich tych bajecznych inwestycji w ciągu ośmiu lat tylko raz zdobywa mistrzostwo kraju. Drużynę nienajciekawszą taktycznie (ta najciekawsza odpadła w półfinale, ograna przez Atletico) i niegrającą najpiękniej (ta grająca najpiękniej odpadła w ćwierćfinale, ograna przez Atletico). Tak: prezesowi Florentino Perezowi nie powinno się w zasadzie udać powiększenie kolekcji klubowych trofeów, a przecież się udało. Chociaż tyle, że w składzie miał oprócz graczy "galaktycznych" defensywnego pomocnika Casemiro, od kilku już miesięcy przywracającego drużynie równowagę w środku pola.

Paradoks trzeci: trenerzy

Powinniśmy zapamiętać mistrza motywacji, Diego Simeone. Podrywającego kibiców do dopingu i piłkarzy do zwiększonego wysiłku. Odbudowującego załamane kariery Fernando Torresa czy Felipe Luisa. Kreującego kolejne megagwiazdy europejskiej piłki, z Antoinem Griemannem na czele. Dokonującego świetnych zmian - po przerwie, kiedy na boisku pojawił się Carrasco, gra Atletico wyglądała o niebo lepiej niż w pierwszych 45. minutach. Konsekwentnie zmierzającego do celu - jeśli trzeba, nawet po trupach. Mającego plan. Stale rozwijającego umiejętności swoich podopiecznych (dużo pisano przed finałem Ligi Mistrzów o tym, że stereotypy na temat ultradefensywnego Atletico nie znajdują już potwierdzenia w rzeczywistości: że od przegranego przed dwoma laty finału drużyna Simeone rozwinęła się piłkarsko i że zamiast bronić się na trzydziestym metrze częściej gra pressingiem, próbując przerywać akcje rywali już na ich połowie). Słowem: trenera potrafiącego zrobić na boisku treningowym i w szatni może najwięcej spośród wszystkich w Europie, zważywszy na potencjał swoich podopiecznych.

Powinniśmy zapamiętać trenerskiego debiutanta, który stracił głowę i dał sobie odebrać wygraną po dokonaniu nieroztropnych korekt w składzie - zwłaszcza po zejściu Toniego Kroosa Real nie mógł odzyskać rytmu gry. Debiutanta, wykorzystującego limit zmian już w 75. minucie (co by było, gdyby np. w dogrywce uraz Ronaldo się odnowił?). Przychodzącego na gotowe w drugiej połowie sezonu, a w związku z tym w zasadzie podchodzącego do tego meczu bez presji. Będącego jak Roberto di Matteo, który wygrał Ligę Mistrzów z Chelsea w dużej mierze dzięki pracy poprzednika (to pod Benitezem Real przygotowywał się kondycyjnie do rozgrywek). Jaka jest największa zaleta Zidane'a jako trenera? Cristiano Ronaldo powiedział, że słucha Złośliwie można by dodać, że także Beniteza, bo to on - wbrew krytykom - pierwszy tak konsekwentnie stawiał na Casemiro. Tylko że (jeszcze jeden paradoks), na Benitezie nie zostawiano za to suchej nitki

Paradoks czwarty: łzy

"Po ostatnim gwizdku powiedziałem moim piłkarzom: >>Ani jednej łzy, ten mecz nie zasługuje na ani jedną łzę<<. Ponieważ rozegrali wspaniały mecz i mieli za sobą fantastyczny sezon. Pewnie, że można przegrać, i nikt nie chce przegrywać, ale jeśli musi się to stać, to tylko w taki właśnie sposób" - pisał Diego Simeone po tym poprzednim finale, przegranym z Realem przed dwoma laty, w książce "Mecz po meczu". W zasadzie niemal identyczne zdanie wypowiedział także tym razem, na pomeczowej konferencji. Tyle że nie dodał kolejnych: że jego drużyna może dać z siebie jeszcze więcej; że czuje, iż może się rozwijać i nadal walczyć na najwyższym poziomie.

Tym razem bowiem piłkarze Atletico płakali jak bobry, jakby wiedzieli, że kolejnego razu nie będzie, a Diego Simeone mówił jeszcze, że musi zastanowić się nad własną przyszłością. To byłby, zaiste, największy i najbardziej ponury paradoks związany z mediolańskim finałem: człowiek, który rzucił wyzwanie największym futbolowym potęgom i który zakwestionował ustalone w Hiszpanii i Europie hierarchie, odchodzi w poczuciu niespełnienia. Bo że prezes Perez za kilka miesięcy może zwolnić z pracy Zidane'a, wcale nas nie zdziwi.

Zobacz wideo

Dariusz Szpakowski w najwyższej formie. Finał Ligi Mistrzów był jego i... Beniteza! [MEMY]

Więcej o:
Copyright © Agora SA