Atletico, czyli zwycięstwo futbolu

Przeczytaliście to w ostatnich tygodniach mnóstwo razy. Że piłkarze Atletico grają brzydko i brutalnie. Że ich trener Diego Simeone zabija futbol. Że taka piłka nożna nie może nas cieszyć. Otóż guzik prawda: oni też są artystami - pisze Michał Okoński, dziennikarz ?Tygodnika Powszechnego? i komentator Sport.pl.

Antyfutbol nie istnieje. Nie ma czegoś takiego. Wszystko, co odbywa się na boisku i co jest dozwolone przepisami, to piłka nożna. Wszystko, co wymyślili trenerzy lub piłkarze, by świadomie poprowadzić swoją drużynę do zwycięstwa, to taktyka. Opisując futbol można nawet dojść do konkluzji - jak autor "Odwróconej piramidy" Jonathan Wilson - że gole są przeceniane, a prawdziwe piękno leży w samym trudzie i zmaganiu piłkarzy. Tego, że się zmagają, nie można odmówić ani podopiecznym Diego Simeone, ani zawodnikom Pepa Guardioli. A że ten pierwszy odnalazł receptę na tego drugiego (podobnie jak odnalazł ją wcześniej na niepokonaną, wydawałoby się, Barcelonę Luisa Enrique), to zupełnie inna historia. Opowieści o antyfutbolu służą wyłącznie do usprawiedliwiania własnej klęski.

Sztuka wygrywania

Na czym miałby zresztą polegać ów osławiony antyfutbol? Na odkryciu, że tak zwana piękna gra nie zawsze (a może raczej: zbyt rzadko) prowadzi do wygrywania? Weźcie taki Arsenal z najlepszych czasów Wengera (dopowiedzmy: już po epoce "niezwyciężonej") - grający futbol błyskotliwy technicznie, szybki, a przede wszystkim niebywale płynny, ale nie odnoszący bynajmniej sukcesów. Weźcie z drugiej strony Arsenal spisywany na straty w kilku kluczowych spotkaniach ostatnich sezonów (z MC w lidze, z Borussią w Lidze Mistrzów, by nie wspominać finału Pucharu Anglii z 2005 r.) i niespodziewanie wygrywający właśnie dzięki temu, że jego menedżer przestał być na chwilę romantykiem i pragmatycznie budował ze swoich piłkarzy zasieki na trzydziestym metrze przed bramką, by tam czyhać na okazję do kontry.

A cóż dopiero mówić o Jose Mourinho, w tym sensie niewątpliwym patronie i poprzedniku Diego Simeone? To niedawny trener Chelsea był autorem frazy o "parkowaniu autobusu" (gdy przed laty defensywnie ustawiony Tottenham ośmielił się wywieźć ze Stamford Bridge bezbramkowy remis), a zarazem to on przecież uczył swoje drużyny reaktywnego futbolu, opierając ich grę przede wszystkim na doskonałej organizacji gry obronnej, ograniczaniu rywalowi przestrzeni do rozegrania akcji, a potem kontrowaniu z zabójczą prędkością.

Oczywiście były w historii futbolu przykłady bardziej ekstremalne. Zdobywająca mistrzostwo Europy Grecja w 2004 roku, wygrywająca swoje mecze po 1:0, dokładnie tak, jak Arsenal George'a Grahama, sięgający przed ponad ćwierćwieczem po mistrzostwo Anglii (a gdyby chcieć sięgnąć po jeszcze jeden przykład z Wysp - Stoke z czasów Tony'ego Pulisa.). Holandia na mistrzostwach świata w 2010 roku - co ciekawe, o antyfutbolu w wykonaniu rodaków mówił wówczas, po finałowym meczu z Hiszpanami, Johan Cruyff. "To brzydkie, prostackie, ciężkie, hermetyczne, niemiłe dla oka i kompletnie nieprzypominające piłki coś, pozwoliło jednak wybić rywala z rytmu" - zauważał ze wstrętem zmarły niedawno legendarny piłkarz i trener. Jeszcze gorszą sławą okrył się Inter Helenio Herrery - spopularyzowane przez niego catenaccio nie dość, że symbolizowało futbol ultradefensywny, to jeszcze wyjątkowo brutalny. A już najgorzej mówiono i pisano o argentyńskim Estudiantes, zwycięzcy Copa Libertadores z lat 1968-1970, o którym cytowany przez Wilsona argentyński publicysta Osvaldo Ardizzone powiadał, że "wychodzi na boisko, by zniszczyć swego przeciwnika, obrzucić go błotem, zirytować, zepsuć spektakl; by wykorzystać wszelkie nieczyste zagrywki, jakie daje się zastosować w futbolu". To w kontekście tamtego Estudiantes po raz pierwszy zastosowano pojęcie antyfutbol. I to o tamtym Estudiantes mówił z podziwem Diego Simeone jako drużynie idealnej. Idealnej, bo łączącej pragmatyzm, zaangażowanie, zbiorowy wysiłek, talent, ale i prostotę.

Arcydzieło obrony

Oto całe Atletico. Drużyna, która po raz drugi w ciągu ostatnich trzech sezonów zagra w finale Ligi Mistrzów i która wciąż ma szansę na mistrzostwo Hiszpanii, choć np. w rankingu najbogatszych klubów świata zajmuje dopiero 15 miejsce (Real i Barcelona, podobnie jak Bayern, są w pierwszej piątce; budżet Realu jest przy tym cztery razy większy od budżetu Atletico). Drużyna, którą Simeone przejął pogrążoną w kryzysie i której potęgę zbudował nie sięgając po galaktyczne transfery (nawet pogubionemu podczas angielsko-włoskich eskapad Torresowi przypomniał, że potrafi grać w piłkę). Nade wszystko: drużyna, która każe przedefiniować pojęcia piłkarskiej i trenerskiej sztuki, a przynajmniej dostrzec, że gra obronna i gra ofensywna są awersem i rewersem tej samej monety. Nawet jeśli różniącymi się wyglądem, to przecież wartymi tyle samo.

Ci, którzy czytali książkę Martina Perarnaua "Herr Pep", mają pewnie w pamięci sceny z treningów Bayernu, gdzie zawodnicy przemieszczają się wewnątrz wyrysowanych białą farbą na murawie, w trakcie meczów niewidocznych gołym okiem dla laików pól-korytarzy - u Guardioli boisko przypomina zieloną szachownicę, tyle że z pionkami i figurami poruszającymi się w sposób niezwykle skoordynowany. Rzecz w tym, że Simeone pracuje podobnie - różnica polega na tym, że Katalończyk pracuje głównie nad akcjami ofensywnymi swoich "szachów", Argentyńczyk zaś nad defensywą.

Nie znam w dzisiejszej piłce drugiej drużyny, która czułaby się równie komfortowo stłoczona we własnym polu karnym, ewentualnie tuż przed nim. Nie znam drugiej, której zasieki byłyby równie szczelne, a przestrzeń do rozgrywania akcji przez rywala - równie niewielka (przez długie minuty meczu odległość między czwórką obrońców Atletico a czwórką wspierających ich pomocników wynosi zaledwie kilka metrów). Zauważmy, że Lewandowski, Ribery, Douglas Costa czy Muller nie byli pierwsi - podobnie męczyli się w ćwierćfinałach Messi, Neymar, Suarez i Iniesta. Przed rzutem wolnym Xabiego Alonso naliczono Atletico 632 minuty bez straty gola, ze średnią 0,45 bramki traconej na mecz był to najskuteczniej broniący się zespół w pięciu najlepszych ligach Europy i, oczywiście, w Lidze Mistrzów.

Owszem, dochodzą do tego te wszystkie drobne sztuczki - w rewanżowym półfinale z Bayernem choćby konsekwentne spowalnianie gry przy każdym rzucie wolnym czy aucie, dwie zmiany w przeprowadzane w ostatnich sekundach, ale też te wszystkie wyciągnięte niby to przypadkiem łokcie czy ręce, o które obijali się rywale (w pierwszej połowie dłoń Godina poczuł na szczęce Lewandowski) - w sumie aż dziwne, że Bayern dostał karnego, aż tak rutynowy wydawał się faul Jose Gimineza na Javim Martinezie. Ale dochodzi też pasja, współdzielona przez piłkarzy Atletico ze swoim trenerem, a wyrażana w każdym wślizgu, bloku czy wybiciu. Dochodzi zdolność gry pressingiem, rozpoczynanym już przez Torresa i Griezmanna, utrudniająca przeciwnikom płynne rozpoczęcie akcji (zwłaszcza w pierwszej połowie madryckiego półfinału wyglądało to imponująco). Dochodzi kontratak, czasami jeden jedyny w meczu, ale wykonany wówczas z diabelską precyzją - jak to zrobili wczoraj Torres z Griezmannem. Antyfutbol? Może w takim razie przypomnijcie sobie bramkę Saula, zdobytą w pierwszym półfinale, po solowym rajdzie przez pół boiska?

Ale nie: argument, że oni też potrafią przeprowadzić piękną akcję ofensywną, wiedzie te rozważania na boczny tor. Najważniejsze pytanie brzmi: dlaczego właściwie akrobatycznym przerwaniem akcji Bayernu przez Godina mielibyśmy się zachwycać mniej niż akrobatycznym złożeniem się do strzału przez Lewandowskiego?

Racje trenera

Diego Simeone udowodnił w ostatnich miesiącach kilka kwestii. Po pierwsze, że budżet nie jest wszystkim. Po drugie, że zamiast szaleć na rynku transferowym, można wytrenować piłkarzy, którzy już pracują w klubie. Po trzecie, że odpowiednia motywacja jest równie ważna, jak odpowiedni plan taktyczny (jak mówił w jednym z wywiadów Koke, Simeone nauczył ich nie tylko ciężko pracować w okresie przygotowawczym i na treningach, a potem grać każdy mecz jak finał pucharu, ale przede wszystkim być skromnym, solidarnym i skłonnym do poświęceń). Po czwarte, że posiadanie piłki nie jest najważniejsze (średnio w ćwierćfinałach i półfinałach piłkarze Atletico utrzymywali się przy niej 25 proc. czasu), jeśli wiesz, co robić bez piłki. Po piąte, że nawet drużyna ze ścisłej europejskiej czołówki może biegać jak opętana. Po szóste, że nie ma się co oglądać na czyjekolwiek opinie. "Nie jestem tu po to, by kogokolwiek zadowolić - jestem tu po to, żeby wygrywać mecze z Atletico" - to zdanie z niedawnej konferencji prasowej przypomniało mi frazę innego pragmatycznego do bólu szkoleniowca, jedynego, który dał Anglikom mistrzostwo świata. "Zatrudniono mnie po to, bym wygrywał mecze. Koniec kropka" - powiedział kiedyś Alf Ramsey.

Zobacz wideo

Najlepsze memy po triumfie Atletico [MEMY]

Czy Atletico Madryt wygra Ligę Mistrzów?
Więcej o:
Copyright © Agora SA