Liga Mistrzów. Szalony mecz w Monachium. Atlético przeżyło

Robert Lewandowski nie będzie na razie jedynym oprócz Zbigniewa Bońka Polakiem, który drugi raz wystąpi w finale Pucharu Europy. Bayern pokonał madrytczyków tylko 2:1 i odpadł w półfinale. Można już rzec - jak zwykle

Lewandowski, jak to ma w zwyczaju, wydał rywalom wojnę wszystkimi częściami ciała, co w starciach z Atlético bezcenne, ale znów długo na boisku cierpiał. On w kwietniu gole strzelał tylko Schalke - tak mizernego snajperskiego miesiąca w Monachium dotąd nie miał - i we wtorek też widzieliśmy, że zatracił drapieżność.

A to brakowało mu refleksu, a to dokładności, a to podjęcia idealnej decyzji, a to technicznej schludności w przyjęciu piłki. Zawsze jakiś drobiazg oddzielał go nawet nie tyle od gola, ile nawet od oddania groźnego strzału. Między innymi dlatego nawałnica Bayernu, który wreszcie napadł na rywala z pasją - w Bundeslidze mu się to nie zdarza, bo nie musi - nie przynosiła wymiernego skutku.

Przede wszystkim zawalił jednak Thomas Müller. Napastnik, którego trener Pep Guardiola tydzień temu osadził w rezerwie i ściągnął na siebie furiacką krytykę, zbyt zachowawczo podszedł do rzutu karnego. I madrycki bramkarz Jan Oblak nie musiał nawet wystrzelić w okolice słupka, by zatrzymać piłkę.

Monachijczycy nacierali wówczas jak opętani. Do przerwy oddali 16 strzałów, co w Lidze Mistrzów nie udało im się od jesieni 2003 r., gdy zabawiali się w fazie grupowej ze słabiuteńką Viktorią Pilzno. Kanonadę urządzili sobie też w końcówce - już po bramce Lewandowskiego na 2:1, gdy potrzebowali do awansu trzeciego gola. Bez skutku. Atlético przeżyło.

A czas w futbolu, jaki właśnie przeżywają kibice w całej Europie, nie zdarza się często. W poniedziałek światem wstrząsnęli piłkarze Leicester, którzy wyrwali faworytom władzę w lidze angielskiej, a we wtorek za gardła faworytów Ligi Mistrzów chwycili piłkarze Atlético, którzy z krajowych nizin na międzynarodowe szczyty zaczęli wskakiwać przed kilkoma laty. I ani myślą się wycofywać.

Oni też, jak Leicester, zachowują się wręcz prowokująco, ponieważ madrycki trener Diego Simeone też preferuje styl gry ostentacyjnie niemodny, jak na dzisiejsze standardy zbyt prosty - oparty na pogardzie dla posiadania piłki, kontrataku, klasycznym ustawieniu 4-4-2. Skrajnie odmienny od przekombinowanego, wręcz może przeintelektualizowanego futbolu, którego orędownikiem jest pokonany we wtorek Guardiola.

Do niedawna słowo "półfinał" ilustrowało jego klasę - osiągał ten etap w każdej z siedmiu edycji Ligi Mistrzów, w której uczestniczył jako trener. Ale od teraz monachijczycy kojarzą je z niespełnieniem. Kataloński szkoleniowiec trzykrotnie zaciągał Bayern do czołowej czwórki, by za każdym razem nie przetrwać zderzenia z rywalem z Hiszpanii, a na tamtejszych stadionach jego piłkarze wręcz nie strzelili gola - Realowi ulegli 0:1, Barcelonie 0:3, wreszcie tydzień temu przegrali z Atlético 0:1.

Trudno sobie nawet wyobrazić, jak ciężkie oskarżenia usłyszy na pożegnanie - odchodzi do Manchesteru City - skoro werbalnie wychłostany został jeszcze przed rewanżem z Atlético. W seansie tortur uczestniczyli przede wszystkim monachijscy szkoleniowcy z przeszłości. Ottmar Hitzfeld obwołał Guardiolę "taktycznym oszołomem", który "odseparował się od własnej drużyny", natomiast Giovanni Trapattoni zdyskwalifikował całą wizję jego futbolu, z odrazą mówiąc o wywołującym senność "trzymaniu piłki przez pół godziny bez naciśnięcia spustu".

I według reporterów bliskich Ba-yernowi postanowił to miasto opuścić także dlatego, że czuł się tam otoczony wrogami, niedoceniony, nierozumiany. Choć piłkarze pewnie kroczą po trzeci tytuł mistrzów Bundesligi pod jego zwierzchnictwem, choć poprzednie zdobywali z przygniatającą przewagą nad resztą stawki, to bawarskie środowisko jest wiecznie niezadowolone. A nieustające dopieszczanie gry polegającej na totalnym utrzymywaniu piłki i totalnej wymienności pozycji, nad którym Guardiola pracuje wręcz obsesyjnie, zbyt często uchodzi za jałową sztukę dla sztuki.

Simeone to jego przeciwieństwo. Stawia na futbol nieskomplikowany, lecz perfekcyjnie wykonany, co oczywiście nie oznacza, że nie umie zastawić taktycznej pułapki - we wtorek to on zareagował z wyczuciem, jego zmiana w przerwie (skrzydłowy Carrasco zastąpił środkowego pomocnika Augusto) wyraźnie wpłynęła na przebieg drugiej połowy, którą jego podwładni, wcześniej wyglądający na przytłoczonych, rozpoczęli od szturmu.

I awansowali do finału. To wyczyn trenerski zasługujący na jeszcze większy szacunek niż wyczyny Jürgena Kloppa oraz Massimiliano Allegriego - zaciągnęli do meczu o Puchar Europy Borussię Dortmund oraz Juventus - ponieważ Argentyńczyk dokonał tego po raz drugi w trzech sezonach. A między oboma finałowymi występami musiał znacząco przebudowywać drużynę, teraz rozporządza zupełnie innymi ludźmi.

Zobacz wideo

Bayern Monachium załamany, Atletico Madryt w euforii [ZDJĘCIA]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.