Liga Mistrzów. Barcelona - Atletico. Pasja według Atletico

Barcelona miesiącami mknęła jak opętana po kolejne rekordy, aż zderzyła się z kolosami z Madrytu. W sobotę oberwała od Realu, a we wtorek mogła oberwać jeszcze boleśniej - od Atletico. Ocalała, w ćwierćfinale Ligi Mistrzów triumfowała 2:1.

Przyzwyczailiśmy się myśleć, że prawdziwe gwiezdne wojny w lidze hiszpańskiej - a może i w całym globalnym futbolu - wybuchają w El Clasico. Jeśli jednak zapomnimy o marketingowych neonach i zanalizujemy wyłącznie wydarzenia boiskowe, dojdziemy do wniosku, że w minionych latach więcej atrakcji oferują wieczory, podczas których wyzwanie obu tradycyjnym potęgom rzucają piłkarze Atletico. To te szlagiery częściej mają najwyższy poziom sportowy, najwyższe wyrafinowanie taktyczne, a przede wszystkim - najwięcej wykańczającego psychicznie i fizycznie napięcia.

Teoretycznie to starcia arcymistrzów ofensywny (sami napastnicy Barcelony strzelają grubo ponad setkę goli w sezonie) z arcymistrzami defensywy (Atletico z kolei traci gole rzadziej niż ktokolwiek na świecie). Nigdy nie są to jednak klasyczne katalońskie oblężenia wrogiego pola karnego, które stoi w ogniu od pierwszego do ostatniego gwizdka. Przeciwnie, pod bramką Jana Oblaka czas upływa często zaskakująco spokojnie. We wtorek też gospodarze długo zapuszczali się tam co najwyżej bez piłki. Bo kiedy próbowali wkopać ją w pobliże madryckiego bramkarza, to perfekcyjnie kontrolujący przestrzeń goście tak przeciwników blokowali, że ta albo wypadała poza boisko, albo lądowała w rękawicach Słoweńca.

Dlatego przebieg gry - i stan ducha sfrustrowanych faworytów - idealnie podsumowywała scenka sprzed przerwy. Oto na uderzenie z dystansu porwał się Javier Mascherano. Wycofany do obrony defensywny pomocnik znany z tego, że gola dla Barcelony nie strzelił nigdy. A reprezentuje ją od sześciu sezonów, we wtorek rozgrywał dla niej 273. mecz.

Mascherano musiał być zaniepokojony, bo widział, co się święci. Do przerwy nikt inny w bramkę Atletico nie trafił. A ci, którzy próbowali, próbowali rozpaczliwie. Z daleka, bez szans powodzenia. Messi ocknął się dopiero po wznowieniu gry, gdy uderzał (minimalnie niecelnie) z przewrotki.

I wtedy madryckie pole karne, owszem, eksplodowało. Co było o tyle zrozumiałe, że piłkarzy Atletico do własnej bramki przygniatała wówczas Barcelona posiadająca liczebną przewagę. Oni znów zachowywali się, jakby trener Diego Simeone kazał im przegryzać rywalom tętnice, więc za nadmierną agresję czerwoną kartką zapłacił Fernando Torres. Napastnik, którego gol dał gościom prowadzenie.

Barcelona napierała. Chwilami zdawało się, że jeszcze chwila i zredukuje pole gry do madryckiego pola bramkowego, a Oblak się w ścisku udusi. To musiało kiedyś przynieść gole. I przyniosło. Oba wbił Luis Suarez, tyle że pierwszego nieintencjonalnie - dostał rykoszetem.

Po sobotnim 1:2 z El Clasico wielu komentatorów usprawiedliwiało pokonanych, zwracając uwagę, że członkowie katalońskiej triady Messi - Suarez - Neymar ledwie wyskoczyli z samolotu po podróży na mundialowe eliminacje do Ameryki Południowej, że odprężeni wielopunktową przewagą w lidze hiszpańskiej chcieli mecz odfajkować, że po osłabiającej rywali czerwonej kartce poczuli się nazbyt bezpiecznie. Wszystko brzmiało wiarygodnie i sensownie. I gdyby we wtorek Barcelona nie ocalała, świat odtrąbiłby jej kryzys. A gdyby wręcz przegrała, rozhuczałby się o poruszającej statystyce - dwóch z rzędu porażek u siebie w XXI w. jeszcze nie poniosła.

Tymczasem niewykluczone, że podróż Katalończyków istotnie przytrafiła się w najgorszym możliwym momencie, czyli tuż przed pakietem starć z madrytczykami. Bo we wtorek nie tyle grała marnie, ile na Camp Nou napadli niezwykli rywale. I znów rozegrali - natchnieni trenerskim "w takich meczach każda minuta trwa tyle ile całe życie" - mecz wspaniały, pełen pasji, defensywnej ofiarności.

Wypada wreszcie przywyknąć, że nikt, komu ci ludzie stają na drodze, nie może czuć się faworytem. Odkąd madrytczycy przed dwoma laty wrócili do Ligi Mistrzów, powstrzymywali ich wyłącznie sąsiedzi ze stolicy, i to w obu przypadkach po potwornej mordędze. Najpierw w finale Real wpychał wyrównującego gola w doliczonym czasie gry, a sezon później w ćwierćfinale - rozstrzygnął bezbramkowy klincz w 88. minucie rewanżu.

I za tydzień pewnie też obejrzymy walkę do ostatniej kropli potu. I nie wiadomo, czyje układy nerwowe ją wytrzymają, bo w żadnym razie nie mówimy tu o wojnie bandytów z aniołami. We wtorek z boiska wyleciał Torres, ale powinien wylecieć też Suarez. Przeżyliśmy wieczór, w którym wszystkie gole strzelali chuligani. Ba, recydywista z Barcelony powinien wylecieć nawet bardziej.

Benfika bez szans? Torres from hero to zero, czyli echa po Lidze Mistrzów [MEMY]

Więcej o:
Copyright © Agora SA