Liga Mistrzów. Ile dzieli Lecha od Basel

Piłkarze z Poznania wyglądali w meczu z Basel jak ludzie, którzy w 90 minut muszą pokonać dwa szczeble zawodowego rozwoju. Nic dziwnego, że się pogubili na własnym boisku

Dariusz WołowskiDariusz Wołowski Fot. Sport.pl Mistrz Polski znów nawet się nie otrze o bramy Ligi Mistrzów. W Poznaniu Lech był dla Basel przeciwnikiem lekkim, łatwym i przyjemnym, jak w poprzedniej rundzie dla niego FK Sarajewo. Mistrz Szwajcarii nie potrzebował do rozstrzygnięcia rywalizacji 180 minut - zrobił to dwa razy szybciej, wykorzystując katastrofalne błędy piłkarzy Macieja Skorży. Cała linia obrony Lecha: Kędziora, Kádár, Kamiński i Douglas, udowodniła, że nie dorasta do gry na takim poziomie.

Prognozy były różne. Ku pokrzepieniu serc wyliczaliśmy graczy rywala, którzy latem zostali sprzedani do innych klubów, przypominaliśmy, że nowy trener Urs Fischer nie przywiózł do Poznania czterech kontuzjowanych zawodników, a więc Basel było personalnie innym zespołem niż ten, który jesienią wyrzucał Liverpool z fazy grupowej Ligi Mistrzów. Wszystko to były tylko zaklęcia. Drużyna z europejskich wyższych stanów średnich, nawet daleka od szczytu zgrania i formy, to wciąż przeszkoda zdecydowanie za wysoka dla mistrza Polski.

Plan Skorży był dobry i, co ciekawe, Basel pozwoliło Lechowi na jego realizację. Goście prowadzili grę, Lech cofnął się głęboko, by przecinać podania w środku pola i biec do kontry. Stąd wzięła się stuprocentowa szansa Denisa Thomalli w 15. min, ale nowemu napastnikowi Lecha zabrakło umiejętności technicznych i doświadczenia na tym poziomie. Był sam przed Tomasem Vaclikiem i strzelił obok lewego słupka, tam, gdzie czeski bramkarz się spodziewał i gdzie nie zostawił miejsca.

Pomysł Lecha na Basel runął w gruzy po 34 minutach. Indywidualny błąd Kádára, który skiksował przy główce w polu karnym, naprawił jeszcze piękną interwencją Jasmin Burić. Z tego wziął się rzut rożny i gol Langa, co poprzedził festiwal bierności graczy mistrza Polski. Stojący przy krótkim słupku Embolo przepuścił piłkę pod nogami, a Kamiński, zamiast pójść na nią całym ciałem, nawet nie drgnął, by w ostatniej chwili wykonać desperacką, ocierającą się o śmieszność próbę wybicia tak zwaną angielką. Jeden z trenerów tłumaczył mi, że kiedy presja i poziom gry przerastają piłkarza, histerycznie sięga on po rozwiązania, których nie umie, ale widział je w telewizji u lepszych od siebie.

Z premedytacją przypominam indywidualne błędy Lecha z drobnymi szczegółami, by pokazać, w jak bezpośredni sposób braki w wyszkoleniu technicznym i taktycznym wpływają na wynik spotkania. To samo stało się przy kolejnych golach dla Basel. W 66. min Tomasz Kędziora jeszcze przed podaniem widział uciekającego mu Bjarnasona, ale zareagował tak jak w ekstraklasie, czyli dał mu wbiec przed siebie, bo liczył, że nadrobi stratę, zanim rywal przyjmie piłkę. Tymczasem Islandczyk zgasił ją nienagannie, zasłonił ciałem, a Polak wpadł w niego, przez co spowodował rzut karny. I wyleciał z boiska. Obrońcę Lecha zgubiły nawyki z polskiej ligi, w której wszystko się dzieje na zwolnionych obrotach i mniej dokładnie.

Kiks Kędziory naprawił Burić, przy kolejnych był bezradny. W 77. min Marc Janko zdobył jednego z najłatwiejszych goli w karierze, po tym jak Kadar błędnie wymierzył wyskok do długo i wysoko lecącej piłki, a ratujący sytuację Douglas zgasił ją pod nogi Austriaka. Tę bramkę Lech strzelił sobie sam. Następna była efektem bezsilności i frustracji, Basel skontrowało rywala, czyli zrobiło to, co chciał zrobić mistrz Polski, tylko nie potrafił. Zresztą trudno o realizację jakiegokolwiek planu, jeśli ma się za wykonawców graczy tak ograniczonych.

Wszystko w tym meczu działo się dla piłkarzy Skorży za szybko, szczególnie dla linii obrony. Mistrz Polski przypomniał kibicom, bezpodstawnie i na kredyt marzącym o pierwszym od prawie dwóch dekad awansie do Ligi Mistrzów, ile dzieli futbol z ekstraklasy od średniej europejskiej. Jeżeli awans kiedyś się zdarzy, to raczej przypadkiem, na skutek niewiarygodnie szczęśliwego zbiegu okoliczności niż dobrze przemyślanego i wykonanego planu. Gdy się patrzy na umiejętności najlepszej drużyny w kraju, nie widać nadziei. W 2011 r. Wisła Kraków była znacznie słabsza od APOEL-u Nikozja w rundzie play--off o awans do Ligi Mistrzów, czyli rundę dalej, niż jest Lech. Ale mimo ograniczeń zespół z Krakowa był w grze o awans aż do 177. minuty rywalizacji, gdy 180 sekund przed końcem rewanżu w Nikozji stracił gola na 1:3. Lech nie zdołał zafundować swoim kibicom emocji przez więcej niż 70 minut. Przed rewanżem będziemy powtarzali zaklęcia w stylu "nadzieja umiera ostatnia", ale tak naprawdę futbol ligowy w Polsce to od 20 lat pacjent w permanentnym stanie wegetatywnym.

Dopóki nie podniesie się poziom wyszkolenia piłkarzy w ekstraklasie, dopóki piłka nie przestanie być dla nich krnąbrnym, nieposłusznym, wrednym przedmiotem, dopóty nadzieja i marzenia będą jedynym atutem polskich drużyn już w przedsionku rywalizacji na europejskim poziomie. Lechowi pozostaje gra o fazę grupową Ligi Europy, cel kluczowy, by wykonać choć krok w rozwoju.

Grabarz, policjant, drwal... Co robią piłkarze po zakończeniu kariery?

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.