Liga Mistrzów 2015. Juventus - Barcelona 1:3. Barcelona królową dekady

Ostatnie dotknięcie ostatniego meczu w Lidze Mistrzów to gol. Ideał. I adekwatne podsumowanie sezonu perfekcyjnego - przed Barceloną nikt nie zdobył potrójnej korony dwukrotnie - pisze na swoim blogu "A jednak się kręci" Rafał Stec dziennikarz "Gazety Wyborczej" i Sport.pl.

Andrea Pirlo płakał, choć najcenniejsze klubowe trofeum już unosił. Gianluigi Buffon cierpiał wewnątrz, jakby do nieszczęść przywykł - dziś znów interweniował z fenomenalnym wyczuciem, ale znów nie wygrał. I pozostanie najwybitniejszych aktywnym piłkarzem bez triumfu w Champions League.

Najpierw myślałem o pokonanych, których nie umiem nawet odfajkować jako przegranych. Nie, piłkarze Juventusu - choć oni na pewno się ze mną nie zgodzą - to w najgorszym razie niewygrani. Wzlecieli wyżej, niż ktokolwiek przypuszczał, dopisując kolejny rozdział do fascynujących opowieści z minionych edycji rozgrywek. Zdumiewały nas wściekłe psy z Atlético, po garach dawali heavymetalowcy z Borussii. A teraz turyńczycy. Bez nich wszystkich Liga Mistrzów byłaby uboższa.

"La Gazzetta dello Sport" powitała dzisiaj na okładce czytelników gigantycznym "Podemos!", co po hiszpańsku oznacza "Możemy!", ale przede wszystkim jest nazwą antyestablishmentowej partii politycznej, która buntuje się przeciw dyktaturze najbogatszych. Naturalne skojarzenie - Juventus, podobnie jak poprzednicy z Madrytu i Dortmundu, rzucił wyzwanie superklubom. Realowi Madryt skutecznie.

Czy mógł zatrzymać także Barcelonę? Początek sugerował, że faworyci spełnią oczekiwania kibiców, pewnych swego i żądających nie zwycięstwa nad Juve, lecz niezapomnianego show. Przypomnieli, że nieskazitelną momentami wielkość ich drużyny ilustrują ludzie z drugiego lub wręcz trzeciego planu. Nawet Sergio Busquets, gracz w standardach katalońskich przeznaczony do najprostszych robótek - defensywne przynieś, podaj, pozamiataj - rozpoczął mecz roztańczony i już w inauguracyjnym kwadransie wykonał dwa piruety na piłce. Do przerwy manewrował bezbłędnie, był chyba najlepszy na boisku.

A Leo Messi, który zwykł bez pytania nikogo zgodę wybierać, w jaki sposób zapanuje nad meczem, tym razem ewidentnie miał fantazję na dłuższe przerzuty. I już pierwszy przerzut zainicjował akcję, która dała Barcelonie gola. A następne rozwinęły się w natarcia, po których turyńczycy mogli wyzionąć ducha, zanim gra na dobre się zaczęła. Ocaleli dzięki centymetrom, ułamkom sekund, mikroskopijnej niedokładności Katalończyków. I refleksowi Buffona.

Działo się zgodnie ze scenariuszem, który chyba wszyscy katalońscy fani rozpisali na długo przed finałem, zaskoczyły co najwyżej nazwiska - Ivana Rakiticia, który bramkę zdobył, oraz Andrea Iniesty, który dał mu asystę. Od lutego nie zdarzyło się, by jakikolwiek gol dla Barcelony bez bezpośredniego udziału tercetu atakujących. Ale Messi znów trzymał na boisku pełną władzę. Najczęściej dotykał piłki, najczęściej podawał, dryblował częściej niż cała jedenastka Juventusu, to po jego upadkach sędzia odgwizdywał faule. Rozgrywał. Stadion Olimpijski w Berlinie przyjmował tłum legend - Jesse Owens ośmieszał tu Adolfa Hitlera, mistrzostwo świata zdobywali Pirlo i Buffon, ciosy głową rozdawał Zinedine Zidane, rekordy bił sprinter Usain Bolt. A teraz wylądował Messi.

To mimo wszystko nie był jego wieczór, o czym ośmielam się pisać tylko dlatego, że od nadpiłkarza oczekujemy, by unosił się nad murawą. Barcelona generalnie pozwoliła turyńczykom na długie minuty nadziei i nie dominowała nad rywalami totalnie, jak w finałach sprzed sześciu i czterech lat, gdy Pep Guardiola nie wymyślał taktyki, lecz komponował symfonię, potem kongenialnie interpretowaną na boisku. Wiadomo, Luis Enrique nie jest natchnionym prorokiem. Ale kataloński repertuar wzbogacił tak, że piłkarze co rusz gnali z wieloosobowym kontratakiem na turyńską bramkę.

Teraz oczywiście wybuchnie dyskusja, czy Barcelona AD 2015 nie jest aby potężniejsza od Barcelony AD 2009.

Pamiętam tiki-takę w jej szczycie, to był najlepszy futbol, jaki podziwiałem w dorosłym życiu, to było również absolutne spełnienie estetyczne. Wiem też, że porównania oparte na wrażeniach i wspomnieniach są, delikatnie mówiąc, ryzykowne. Ale są też twarde dane.

Barcelona pod Guardiolą zdobyła wtedy mistrzostwo kraju z 87 punktami. Barcelona pod Luisem Enrique zdobyła ich 94.

Barcelona pod Guardiolą strzeliła w lidze 105 goli. Barcelona pod Luisem Enrique nastrzelała ich 110.

Barcelona pod Guardiolą straciła w lidze 35 bramek. Barcelona pod Luisem Enrique straciła ich tylko 21.

Barcelona pod Guardiolą cierpiała przez 180 minut półfinałów Ligi Mistrzów i przepchnęła Chelsea dzięki kopnięciu ostatniej szansy Andrea Iniesty. Barcelona pod Luisem Enrique wychłostała w półfinale Bayern Monachium.

A finały? Cóż, one nie służą do demonstrowania pięknej gry, lecz do zwyciężania, to definicja tyleż wytarta, co bezlitośnie prawdziwa. Dyskusje o wyższości tamtej Barcelony nad obecną lub odwrotnie będą trwały, bo fani między meczami również muszą się jakoś kibicowsko realizować, choćby jałowo. A ci w katalońskich barwach wiodą życie najsłodsze, w minionej dekadzie fetowali aż cztery triumfy w Lidze Mistrzów. Jako jedyni. Ba, tylko Barcelona uzbierała ich tyle w XXI wieku.

W nagrodę zmierzy się 11 sierpnia z Sevillą - królową Ligi Europejskiej, inną machiną do wygrywania, choć operującą na innym poziomie. To też drużyna z czterema kontynentalnymi trofeami w bieżącym stuleciu. Są takie tylko dwie. Wreszcie obejrzymy Superpuchar w najściślejszym tego słowa znaczeniu?

Najlepsze memy po zwycięstwie Barcelony w finale Ligi Mistrzów

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.