Liga Mistrzów. Juventus zbyt wielki na Serie A.

Nawet właściciel turyńskiego klubu wzdycha, że jego piłkarze mają szkodliwie mizerną konkurencję. W weekend znów obronili mistrzostwo Włoch, w kraju trzymają władzę absolutną. We wtorek grają w półfinale Ligi Mistrzów. Przeciwnikiem Real Madryt. Początek o 20:45, relacja na żywo na Sport.pl, transmisja w Canal+ Sport.

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nasTo ich przewaga nad Realem przed wtorkowym półfinałem Ligi Mistrzów. Nie muszą już zaprzątać sobie głów rywalizacją w Serie A, podczas gdy rywale z Madrytu w kraju toczą wściekły wyścig z Barceloną.

Nie dość że turyńczycy zdobyli tytuł czwarty raz z rzędu, to jeszcze z każdym sezonem potężnieją. Najpierw uciułali cztery punkty więcej od wicemistrza, potem - dziewięć, w minionej edycji rozgrywek - 17. Teraz mają przewagę ciut mniejszą (15), ale przed nimi jeszcze cztery serie gier, więc mogą ją powiększyć. W każdym razie od miesięcy nie mieli dnia, w którym czuliby się zagrożeni.

Czteroletnie panowanie to w najsilniejszych ligach europejskich ewenement. W Hiszpanii nie zdarzyło się od dwóch dekad. W Anglii - nigdy. Podobnie jak w Niemczech, w których rozgrywki uchodzą za zmonopolizowane przez Bayern Monachium. Włochy przeżyły wprawdzie przed chwilą długą hegemonię Interu, ale wynikała ona z nadzwyczajnych okoliczności - korupcyjna afera Calciopoli obaliła tradycyjną hierarchię i pozbawiła mediolańczyków poważnej konkurencji.

Minionego lata pod Juventusem też zatrzęsła się ziemia. Porzucił go trener Antonio Conte, który obawiał się, że nie zdoła dłużej utrzymywać piłkarzy w stanie wyższej gotowości bojowej, a na szefach klubu nie zdołał wymóc obietnicy, że zainwestują w wielomilionowe transfery pozwalające planować skok na Ligę Mistrzów. Jego następcę - wcześniej pracował we wrogim Milanie, został wylany na 11. miejscu w tabeli, wielokrotnie prowokował turyńczyków - kibice witali, mówiąc delikatnie, z ostentacyjną niechęcią. Ale Massimiliano Allegri spisał się doskonale. A nawet lepiej.

Misję dostał niesłychanie trudną. Wchodził do szatni nie tyle po trenerze, ile po guru - porywającym podwładnych płomiennymi mowami i generalnie wściekłym parciem na trofea. I do szatni wspaniale zasłużonych dla włoskiego futbolu weteranów, wśród których był wypchnięty przezeń z Milanu Andrea Pirlo.

Zdobył ich zaufanie, bo okazał się fachowcem dojrzałym, elastycznym, pozbawionym przerośniętego ego, działającym z wyczuciem. Wielu trenerów po objęciu posady najchętniej pozrywałoby z klubowych ścian wszystkie zdjęcia poprzednika, by nie został po nim ślad, tymczasem Allegri nie zmienił nawet ustawienia 3-5-2, w europejskiej czołówce niezbyt popularnego. Dopiero w trakcie sezonu przyuczał podwładnych do gry z czterema obrońcami i drugą linią w kształcie rombu, ale czynił to powoli, ostrożnie, metodycznie. Nie chciał zaburzyć równowagi, chciał spokojnej ewolucji drużyny. I nie wydawał liderom drużyny rozkazów, lecz pertraktował, wypytywał, jak ich zdaniem Juventus powinien grać. Wśród wielkich współczesnych osobowości trenerskich, apodyktycznych i często w swym mniemaniu nieomylnych, jest przypadkiem unikalnym.

Po rozwrzeszczanym Conte przyszedł zatem stonowany Allegri. Albo - jak mówią Włosi - szefa pracującego sercem zastąpił szef pracujący mózgiem. I być może dlatego Juventus zdołał wzlecieć na pułap półfinału LM, na którym nie było go od 12 lat. Z naiwnym taktycznie poprzednim trenerem odpadał nawet po starciach z Galatasaray.

Na boisku turyńczycy mają przede wszystkim twarz Carlosa Téveza. Na diagramach pokazujących, gdzie dotyka piłki, widać, jak z typowego goleadora przepoczwarzył się w zawodnika buszującego z dala od bramki, organizującego całą ofensywę drużyny. Jego kreatywność okazała się bezcenna zwłaszcza wobec malejącego wpływu na grę Pirlo - świadczą o nim wszystkie statystyki - kontuzji Paula Pogby, powolnego odzyskiwania formy po urazie kolana przez Arturo Vidala.

Dwóch ostatnich pożądają najbogatsze zagraniczne firmy, ale Juventus jako jedyny we Włoszech może utrzymywać gwiazdy. Ten klub to pałac stojący pośród ruin. Tylko turyńczycy grają na nowoczesnym, należącym do nich i obudowanym komercyjnie stadionie i tylko oni dysponują stabilną, rozsądnie retuszowaną kadrą. Ba, jedenastka oparta na defensywie wyjętej z reprezentacji Włoch - Buffon, Chiellini, Bonucci, Barzagli - spacerującym przed nimi Pirlo, a także rakietowych środkowych pomocnikach Vidalu, Marchisio i Pogbie należy do najstabilniejszych w całej Europie.

I choć ten ostatni prawdopodobnie odejdzie - zapewne za kilkadziesiąt milionów euro - to nie zanosi się, by ktokolwiek Juventusowi prędko zagroził. Upadłe potęgi mediolańskie tkwią w kryzysie niespotykanym w tym mieście od dekad, Romę i Napoli ograniczają niedomagania marketingowe, a reszta Serie A to biedota. Dlatego mistrz panuje totalnie - wbija najwięcej goli, najmniej traci, najczęściej celnie strzela i konstruuje najwięcej akcji ofensywnych.

Turyński prezes Andrea Agnelli fetuje wygrane, ale zarazem jest nieco sfrustrowany nędzą otoczenia. Wzdycha, że ligowy stadion ma średnio 64 lata, że jego klub jest jedynym robiącym postęp, że agresja wokół boisk nigdy nie pozwoli włoskim klubom doścignąć Barcelony, Realu, Manchesteru Utd. czy Bayernu, uzyskujących pół miliarda rocznego przychodu (Juve ledwie przekracza 300 mln). A w Milanie oraz Interze widzi nie konkurentów, lecz sojuszników w międzynarodowym promowaniu całej Serie A, bez których wielkości także jego klub nie będzie wielki.

Pellegrini jak Palpatine, Robben jak C-3PO. Sobowtóry ze "Star Wars" [ZDJĘCIA]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.