Liga Mistrzów. Liverpool - Real 0:3. Lekcje hiszpańskiego

Brendan Rodgers jest uczniem Jose Mourinho, wczoraj jednak otrzymał korepetycje od Carlo Ancelottiego. W ogóle mecz Liverpool-Real wyglądał jak starcie chłopców z mężczyznami: aż się prosi o żarty o niezdrowej cerze i mutacji - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Na taki wieczór czekali na Anfield cztery chude lata, ale radość z powrotu Ligi Mistrzów, a wraz z nią największych drużyn Europy, trwała zaledwie dwadzieścia trzy minuty. Dwadzieścia trzy minuty energetycznych i pełnych nadziei ataków Liverpoolu, napędzanych przez próbującego uciekać obrońcom Realu Raheema Sterlinga. I dwadzieścia trzy minuty wciąż daremnych prób odnalezienia się w liverpoolskiej rzeczywistości Mario Balotellego: już w drugiej minucie Włoch odebrał piłkę Isco, ale zamiast szybko podać któremuś z kolegów holował ją tak długo, że pomocnik Realu zdążył naprawić swój błąd; w trzeciej z kolei podawał niecelnie do wspomnianego Sterlinga. Najlepszym podsumowaniem występu nieskutecznego napastnika Liverpoolu była sytuacja z 26. minuty, gdy świetnie przyjął długą piłkę, zrobił piruet mijając przy okazji obrońcę i. podał wprost pod nogi kolejnego defensora Realu. Schodząc na przerwę, jeszcze w tunelu wymienił się koszulkami z Pepe, co rozsierdziło i tak niechętnych mu fanów The Reds. Na drugą połowę już nie wyszedł, w najbliższych dniach stanie się pewnie kozłem ofiarnym angielskiej prasy. Czy to pierwsza z lekcji dla Brendana Rodgersa, że nie z każdej okazji na rynku transferowym warto korzystać?

Czas korepetycji

Przez cały ten czas energetycznej, jak się rzekło, gry Liverpoolu, z drugą linią ustawioną w diament (Gerrard znów przed linią obrony, jako cofnięty rozgrywający, przed nim Henderson i Allen, u szczytu Coutinho) oraz operującymi z przodu Sterlingiem i Balotellim, Real zachowywał spokój charakterystyczny dla stojącego przy linii szkoleniowca: Carlo Ancelottiego. Środkowi pomocnicy, Modrić i Kroos, z rozwagą wymieniali piłkę między sobą, nie tracąc jej ani razu i czekając na okazję do przyspieszenia.

Miałoby ono przyjść środkiem? Ależ proszę bardzo: we wspomnianej 23. minucie Ronaldo zagrywa piłkę do Jamesa Rodrigueza, zostawiając za sobą oddelegowanego do pilnowania go Hendersona, do Rodrigueza nie zdąża Gerrard, Kolumbijczyk bez przyjęcia odgrywa piłkę do wchodzącego już w pole karne Portugalczyka, Lovrenowi nie udaje się jej wykopać, a Skrtelowi zablokować strzału: goście prowadzą 1:0, historia tego meczu się kończy, zaczynają się powtórki, a właściwie korepetycje.

Wiemy, że w ciągu ostatnich miesięcy Liverpool ma kłopoty z dośrodkowaniami? No to jeszcze raz: w trzydziestej minucie pada gol numer dwa - poprzedzony skądinąd krótkim piąstkowaniem Mignoleta i stratą Moreno przed własnym polem karnym - po kapitalnym zagraniu dośrodkowaniu Kroosa na daleki słupek. Wiemy, że Liverpool traci mnóstwo bramek po stałych fragmentach gry? W czterdziestej pierwszej minucie Benzema zdobywa gola po rzucie rożnym, dzięki niezdecydowaniu Mignoleta i zagubieniu obrońców. Reszta jest wstydliwym milczeniem trybun z Anfield Road (najgłośniejsze były, żegnając owacjami zmienianych z myślą o zbliżającym się El Classico Ronaldo i Kroosa), pełnych podziwu dla grającego ze swobodą i na luzie triumfatora ubiegłorocznej edycji Ligi Mistrzów.

Chwilami ten luz wydawał się zbyt duży: Varane raz czy drugi podał pod nogi któregoś z gospodarzy, jeden z ataków Liverpoolu rozpoczął się od straty Modricia, w Realu jednak asekuracja nie zawodziła, ba: goście mieli kolejne okazje. Po jednej z nich, otrzymawszy kapitalne podanie od Benzemy, Ronaldo uderzył wprost w Mingoleta, po kolejnej - jeszcze jedno podanie Benzemy zmarnował Rodriguez. W końcówce przyszedł nawet czas na zmiany i dawanie odpoczynku gwiazdom: w pomocy, gdzie z bardzo dobrej strony pokazał się zastępujący Bale'a Isco (kluczowy przy drugim golu), w końcówce zobaczyliśmy Illaramendiego.

Czas egzaminów

KIlka dni przed meczem z Realem Brendan Rodgers udzielił interesującego, jak zwykle w przypadku tego trenera, wywiadu hiszpańskiemu dziennikowi "AS". Wyznał m.in., że nie miałby nic przeciwko przepracowaniu na Anfield nawet 20 kolejnych lat, ale że uczy się również hiszpańskiego z myślą o przyszłości na Półwyspie Iberyjskim (ba, już dziś rozmawia z podopiecznymi z Hiszpanii w ich języku).

Na razie jednak ma do rozwiązania problemy o horyzoncie najbliższych tygodni, nie lat: żeby pomyślnie skończyć pierwszy semestr (czytaj: awansować z drugiego miejsca w grupie do fazy pucharowej Champions League), musi zaliczyć sprawdziany z Łudogorcem i FC Basel. A z wymarzonego Półwyspu Iberyjskiego otrzymał już lekcję pokory. Carlo Ancelotti wypunktował wszystkie słabe punkty jego drużyny : obronę przy stałych fragmentach, panowanie nad dośrodkowaniami w pole karne, niezdolność Gerrarda do asekurowania defensywy (środek pola kompletnie zdominował Toni Kroos.) i niechęć Balotellego do pracy w pressingu. Przed rokiem defensywa Liverpoolu również zawodziła, ale wówczas zespół z Anfield, dzięki Suarezowi i Sturridge'owi, strzelał więcej bramek. Jako że Suarez odszedł, a Sturridge nie będzie mógł grać jeszcze co najmniej przez kilka tygodni (ktoś ze znajomych skomentował, że zamiast SAS, jak nazywano ten zabójczy duet, nawiązując do brytyjskiej jednostki specjalnej, mamy teraz SOS), prosiłoby się o jakąś zmianę podejścia do pracy na boisku treningowym. Najstarsi górale pamiętają, że Swansea Brendana Rodgersa potrafiła się bronić.

A Real? Na cztery dni przed meczem z Barceloną zagrał może najdojrzalszy mecz od czasu rozgromienia Bayernu w wiosennym półfinale Ligi Mistrzów. Nieobecności Bale'a przy dobrej grze Isco nie dało się zauważyć; w trosce o wynik w El Classico bicie przez Ronaldo rekordu największej liczby bramek w Champions League musiało zaczekać do następnego razu. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że ciąg dalszy nastąpi.

Więcej o:
Copyright © Agora SA