LM. Madryt stolicą mistrzów

Kres ery Barcelony nie oznacza końca dominacji ligi hiszpańskiej. Dziś dumą Primera División są Real i Atlético, które 24 maja w Lizbonie spotkają się w finale Ligi Mistrzów.

- Barcelona i Real to najsilniejsze kluby Europy - przekonywał selekcjoner reprezentacji Hiszpanii Vicente del Bosque w maju 2011 r. Dwa najbogatsze hiszpańskie kluby grały wtedy w półfinale Champions League i po wielkiej batalii na boisku, której towarzyszyły gorące pyskówki między trenerami José Mourinho i Pepem Guardiolą, do finału awansowali Katalończycy. Na Wembley bez trudu rozbili Manchester United 3:1.

Komentatorzy wieszczyli wtedy, że w niedalekiej przyszłości nieuchronnie czeka nas El Clásico w finale Ligi Mistrzów. Barça przeżywała największy wzlot w swojej historii, Real odbijał się od dna - dzięki Mourinho przerywał fatalną serię sześciu porażek w 1/8 finału LM. Prognozy te się jednak nie sprawdziły. Barça wpadła w tarapaty, jej era dobiegła końca. Jeśli w lidze hiszpańskiej nie zdarzy się cud, Katalończycy zakończą sezon bez ważnego trofeum pierwszy raz od 2008 r.

W grudniu 2011 r. dominacja Barcelony trwała jednak w najlepsze. Drużyna Pepa Guardioli rozbiła wtedy Santos 4:0 w klubowych mistrzostwach świata. Cztery dni później Atlético Madryt ogłosiło, że ze względu na fatalne wyniki zwalnia Gregorio Manzano, którego zastępuje były piłkarz klubu Diego Simeone. Z początku nikt nie zwrócił na to uwagi. Co może zdziałać najlepszy nawet szkoleniowiec z drużyną kompletnie rozbitą psychicznie? Klub tonął w długach, od lat wyprzedawał gwiazdy, ale to nie odstraszyło Simeone, który niespełna pięć miesięcy później poprowadził drużynę do triumfu w Lidze Europejskiej. A potem do zwycięstwa w Superpucharze Europy nad Chelsea 4:1. Trudno było jednak przewidywać, że to zaledwie początek drogi na szczyt.

W grudniu 2012 r., po roku pracy Simeone, Atlético było drugie w tabeli ligi hiszpańskiej, z widokami na przerwanie dominacji Realu i Barcelony. Wiosną zabrakło sił. Klub o budżecie cztery razy mniejszym od bogatych rywali nie mógł sobie pozwolić na wystarczająco szeroką kadrę. W dodatku latem musiał sprzedać Radamela Falcao, bo nie stać go było na odrzucenie propozycji 50 mln euro z Monaco.

Simeone nie lamentował, to nie w jego stylu. Strata największej gwiazdy nie zmienia jego ambicji ataku na europejski szczyt. Atlético od początku sezonu biło rekordy w Primera División, w Lidze Mistrzów rozprawiało się z kolejnymi rywalami, wiosną wyeliminowało Milan, w ćwierćfinale pod ciosami piłkarzy Simeone padła Barcelona. Katalończykom trudno było uwierzyć, że za koniec ich wielkiej serii w Champions League odpowiadać będzie inny zespół z Primera División niż Real Madryt. Jedyny, który może się z nimi równać potencjałem.

"Królewscy", tak jak Atlético, mają za sobą okres porażek. Najbogatszy klub świata wydał na transfery w ostatnich 12 latach miliard euro i bezskutecznie dobijał się do finału Ligi Mistrzów. Marzenie o "La Decima" ma szansę spełnić się dopiero 24 maja, tyle że Simeone ze swoimi piłkarskimi komandosami jest w stanie przekreślić najbardziej mocarstwowe plany. Atlético to klub biedniejszy od Borussii Dortmund, rewelacji ubiegłego sezonu w Champions League. Ale jako jedyny w tej edycji nie przegrał meczu. Środowy triumf 3:1 nad Chelsea na Stamford Bridge jest dowodem, że "Los Colchoneros" mogą dziś ograć każdego.

24 maja w Lizbonie po raz pierwszy w historii Pucharu Europy zagrają dwa kluby z jednego miasta. W ten sposób Madryt staje się stolicą europejskiej piłki. Atlético i Real różni znacznie więcej niż łączy. Pierwszy to klub proletariacki, który powstał nad rzeką Manzanares w okolicy browaru - na jego mecze przychodzili zwykle robotnicy i biedniejsi mieszkańcy stolicy. Powołano go do życia jako filię baskijskiego Athletic Bilbao, usamodzielnił się dopiero po dwóch dekadach istnienia. W czasie wojny domowej w Hiszpanii popadł w ruinę. Zburzono stadion, na którym grał; uratowała go fuzja z klubikiem stworzonym przez generałów z sił powietrznych kraju. To wtedy Atlético stało się ulubieńcem generała Franco. W latach 50. dyktator przeniósł swoje sympatie na Real, który dominował w Europie i znacznie lepiej nadawał się na dumę Hiszpanii.

Stadion Realu, który nosi dziś imię prezesa Santiago Bernabéu, powstał przy eleganckiej alei Castellana. W odróżnieniu od Atlético "Królewscy" byli klubem bogatych mieszczan, których stać było na drogie bilety. "El Derbi Madrileno", czyli zaciekła rywalizacja dwóch największych klubów w stolicy, mają stuletnią tradycję. Ale i w nich Simeone zapisał własny rozdział. 17 maja 2013 r. przełamał trwający 14 lat okres, w którym Atlético nie potrafiło wygrać z Realem. W finale Pucharu Króla na Santiago Bernabéu goście zwyciężyli po dogrywce 2:1. Powtórzyli to 28 września w meczu ligowym, co było zapowiedzią, że Simeone z drużyną idą po tytuł. Od 10 lat nie zdobył go w Hiszpanii nikt poza Realem i Barceloną. Zespołowi z Vicente Calderón brakuje dziś dwóch zwycięstw w trzech meczach.

Real wziął rewanż w Pucharze Króla, dwa razy wygrywając z "Los Colchoneros" w półfinale. Wszystkie ostatnie derby Madrytu były wyjątkowo zacięte, a nawet brutalne.

Real dziewięć razy cieszył się z Pucharu Europy, Atlético tylko raz grało finale - 40 lat temu przegrywając z Bayernem. Ale tak silnej drużyny jak dziś nie miało nigdy.

Poza stadionami i ośrodkami treningowymi w Madrycie są dwa miejsca ważne dla futbolu. Fani Realu świętują swoje triumfy pod fontanną bogini Cibeles, kibice Atlético - pod pomnikiem Neptuna. 24 maja jedno z tych miejsc wypełni się tłumem. Trudno nawet wskazać, gdzie głód sukcesu jest większy.

Wszystkie reprezentacje zaprezentowały stroje na mundial - oceń sam!

Więcej o:
Copyright © Agora SA