Liga Mistrzów. Walka o pozycję dwóch niszczycieli futbolu

Czy jest granica wyznaczająca przesadne stawianie na wynik ponad potrzebę strzelania goli? Dla futbolowych purystów na pewno wielokrotnie przekraczał ją Jose Mourinho, krytykowany za defensywny styl gry - jeśli tak, to Portugalczyk ma po swojej stronie Diego Simeone.

Z łatwością można dostrzec dlaczego - gdy Atletico ścierało się w ćwierćfinałach z Barceloną, to tylko przez kwadrans dwumeczu starali się dominować, wysoko atakować rywali. Przez resztę czasu murując swoje pole karne, ustawiając dwóch napastników na wysokości czterdziestego metra, nie dając rywalom innego wyjścia jak szukać swoich szans przez niezliczone dośrodkowania. Najwięcej kontaktów z piłką miał Dani Alves, ale nic z jego podań w pole karne nie wynikało - bo gdy najlepsze okazje "spadały" na głowę Messiego czy Neymara, nie można było liczyć na ich wielką skuteczność.

Z kolei Chelsea na Vicente Calderon wyłącznie te role odwróciła. Ustawiając tuż przed linią obrony Mikela, Jose Mourinho nakazał Nigeryjczykowi cofać się między dwóch środkowych defensorów i asekurować ich przy wspomnianych dośrodkowaniach. Przy dwóch tak zdyscyplinowanych stoperach jak angielski duet Cahil-Terry - przecież piłkarzy szkolonych do takiej gry od młodzika - jest to rozwiązanie najprostsze i najskuteczniejsze. Zresztą dodajmy, że Atletico nie miało zbyt wielu szans na kontry, ponieważ i oni mieli za zadanie błyskawicznie cofnąć się ósemką, dziewiątką piłkarzy na własną połowę, nawet gdy rywali było tylko trzech. Minimalizacja ryzyka ponad wszystko?

Powstaje pytanie, czy w grze ofensywnej plany Simeone różnią się od tych Mourinho? Niekoniecznie, a jeśli już, to tylko przez wzgląd na wykonawców - w Atletico mają Diego Costę, który od fizycznych pojedynków nie stroni, wręcz ich szuka. Dziś jednak środkowi obrońcy Chelsea radzili sobie z nim całkiem dobrze, a od niedawna hiszpański napastnik wygrał ledwie dwa z ośmiu pojedynków główkowych.

Plan Mourinho był inny, bo i Torres to zawodnik bardziej bazujący na szybkości niż sile fizycznej - dlatego goście od początku meczu szukali długich podań na wolne pole. Często te zagrania przypominały hokejowe uwolnienia, ale dla Chelsea ważniejsza była defensywa. Przecież Hiszpana wspierali wyłącznie Ramires i Willian, najlepszy zawodnik londyńczyków w ataku.

Długie podania miały też za zadanie uwolnić obrońców od pressingu, który Atletico lubi stosować w wybranych fragmentach spotkania. Zresztą kolejnym wspólnym elementem tego sezonu w wykonaniu podopiecznych Simeone i Mourinho jest to, że największy popis dawali w otwierających mecze piętnastu minutach. Atletico do tego stopnia starało się wykorzystać niepewność defensorów i bramkarza Barcelony, że to od ataku na Pinto zaczynała się ich gra w destrukcji. Efektem był tylko jeden gol, ale i kilka świetnych okazji - do awansu to wystarczyło.

A Chelsea? Należy wrócić do tysięcznego meczu Arsene Wengera i derbów Londynu, gdy "The Blues" wskazali na słabe punkty w środku pola Arsenalu, atakując agresywnie Santiago Cazorlę i Mikela Artetę, którzy w pierwszych piętnastu minutach po prostu przegrali swojej drużynie mecz. Po wyjściu na trzybramkowe prowadzenie Chelsea nadal kontrowała i podwoiła wynik, ostatecznie ośmieszając Arsenal. A może pokazując kierunek, w którym idzie futbol?

Dyskutowaliśmy po rewanżowym zwycięstwie nad Barceloną, zachwycając się nad fizycznym stylem gry Atletico, nad ich szybkością, agresją i mimo wszystko skutecznością w wykonywaniu zadań. Tylko zarówno u Simeone, jak i Mourinho piękno gry jest na odległej pozycji w ich trenerskich dekalogach - czy może nawet jednym, wspólnym dekalogu, bo Argentyńczyka od Portugalczyka dzieli niewiele. Żaden z nich nie jest taktycznym innowatorem, ale są to szkoleniowcy obsesyjnie pragnący panowania nad wydarzeniami na boisku (nawet bez dominacji posiadania piłki) i realizacji założonego planu. Piłkarze mają go rywalizować punkt po punkcie, detal po detalu.

Różnią się preferowanymi ustawieniami (Simeone 4-4-2, Mourinho 4-2-3-1), mają innych wykonawców, ale do sukcesu dążą podobnie - bazując na świetnej defensywie i indywidualnościach w ataku. Zresztą dla Portugalczyka to musi być niezwykle ważne, osobiste starcie. Mourinho walczy o swoją pozycję ze szkoleniowcem, który jest bardzo do niego podobny, a już raz go pokonał w "jego" stylu - w zeszłorocznym finale Pucharu Króla Atletico oddało Realowi piłkę, ale skutecznie wielkich rywali kontrując. Jeśli Simeone dołoży do tego wygraną w Lidze Mistrzów, to "wyjątkowość" może przenieść się na Argentyńczyka, co więcej - dokonującego "cudów" za mniejsze pieniądze w trudniejszej sytuacji w lidze.

Czy więc dla obydwu szkoleniowców gole są przereklamowane? Nie, one po prostu są mniej istotne od dyscypliny taktycznej, organizacji defensywy i zaplanowanej grze w destrukcji - albo są traktowane wyłącznie jako konsekwencja (nagroda?) wywiązania się z tych elementów. Ofensywne schematy gry Simeone i Mourinho są więc proste, może nawet przewidywalne i jak pokazują ostatnie problemy jednych i drugich - dzisiejsza niemoc Atletico, ostatnie porażki ligowe Chelsea - wciąż możliwe do przezwyciężenia. Problem polega na tym, że zdecydowana większość spotkań odbywa się po prostu według scenariusza tych menedżerów, a nie ich rywali. - Graliśmy solidnie, doprowadziliśmy Atletico do frustracji w rozegraniu, gdy zwykle to oni frustrują innych - powiedział po spotkaniu Mourinho.

Nie dbają o styl, a liczą się dla nich wyłącznie wyniki. Portugalczyk zresztą dodał, że w rewanżu jeszcze więcej będzie zależeć od detali, czemu pewnie Argentyńczyk by grzecznie przytaknął. A że ten mecz był brzydki, nudny i opierający się na fizycznej walce, zwiastujący kolejne takie spotkanie za tydzień? Jak ktoś trafnie skomentował na Twitterze, krytyków stylu gry preferowanego przez Mourinho i Simeone w sporej większości przypadków łączy jedna rzecz - nie oni grają w półfinale Ligi Mistrzów, a zaraz już w Lizbonie.

Zobacz wideo

Korzystasz z Gmaila? Zobacz, co dla Ciebie przygotowaliśmy

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.