Liga Mistrzów. To co Mourinho lubi najbardziej

Chelsea pod wodzą Jose Mourinho zremisowała bezbramkowo z Atletico w pierwszym meczu półfinałowym Ligi Mistrzów. Portugalczyk wywozi z Madrytu upragnione czyste konto i choć bramki jego podopieczni nie strzelili, to do samolotu powrotnego do Londynu wsiądzie z uśmiechem na twarzy.

W takich dwumeczach Jose Mourinho czuje się jak ryba w wodzie. Zwłaszcza pierwsze spotkania są dla niego wygodne - mecz rewanżowy w zapasie, rywal ze świadomością, że gra u siebie, więc powinien strzelić, ale wszystkich sił do ataku nie rzuca. Portugalczyk ustawia Chelsea tak, że choć jego podopieczni specjalnie się do ataku nie kwapią, nikt go o stawianie autobusu w bramce nie posądzi. Po prostu czekają.

Diego Simeone z kolei w starciu z taką Chelsea może czuć się mocno skrępowany. W Hiszpanii stworzył zespół, który wreszcie jest w stanie nawiązać walkę z Realem i Barceloną. Oparty na zawodnikach, którzy znakomicie się z przodu rozumieją i gdy tylko dostają odrobinę miejsca, zawsze wiedzą, gdzie szukać kolegi z ofensywy. Przewagę tworzą momentalnie i przeważnie wykańczają akcje bezlitośnie. Nie tym razem.

Mourinho wie, że bramka na wyjeździe jest cenna, ale bez przesady - nie jest warta rzucenia się na tego typu rywala na jego stadionie. W tym wypadku lepiej skupić się było na czystym koncie. Czas pracował na korzyść Chelsea, to ona ma rewanż na swoim stadionie i to ona ma szansę wykazać się w tym dwumeczu większą cierpliwością. Frustracja spowodowana tym, że Atletico nie może grać swojej piłki i że bramkarz rywali nie tylko nie sięga do bramki po piłkę, ale nawet nie jest zmuszany do przesadnego wysilania się, będzie narastać z każdą sekundą rewanżu.

O ile podopieczni Simeone czuli się dziś niekomfortowo, o tyle goście, choć pod nieustannym naporem rywala, wiedzieli, że przybliżają się do celu. Strzelenie bramki było celem drugorzędnym. Długie piłki zagrywane do napastników, na których tak narzeka nawet sam Portugalczyk, mogą przynieść efekt tylko wtedy, gdy dostaną oni odpowiednio dużo miejsca. Dziś Atletico, zwłaszcza w drugiej połowie, z minuty na minutę atakowało śmielej. Na Stamford Bridge zapewne się to nie zmieni, ale Portugalczyk musi pamiętać, że każda stracona u siebie bramka będzie bolała podwójnie. Gospodarze wtorkowego meczu będą musieli się jednak odsłonić, a co za tym idzie, Chelsea dostanie miejsce na strzelenie jednej, jedynej bramki, która może nawet przesądzić o awansie.

Kiedy Chelsea wyszarpywała awans do finału Ligi Mistrzów, a Chelsea pokonywała Barcelonę dzięki bramce osamotnionego na linii środkowej Torresa, wszyscy oskarżali Di Matteo o zabicie futbolu. Dziś Mourinho co prawda nie poszedł w jego ślady, a Ramires i Willian gwarantowali nieco ruchu z przodu, ale wciąż widać było jak na dłoni, że podopieczni Mourinho czekają. Na moment frustracji, dekoncentracji, błąd rywala, a może nawet stały fragment gry..

Nie doczekali się? Nic się nie stało, sami bramki nie stracili, czyli cel został osiągnięty. Są w nieporównywalnie lepszej sytuacji do tej, którą mieli po pierwszym starciu z PSG. Na Stamford Bridge zagrają w roli faworyta i nawet jeśli na rewanż nie zdążą wykurować się filary defensywy - Cech i Terry - to Londyńczycy wydają się być bliżej finału w Lizbonie.

Korzystasz z Gmaila? Zobacz, co dla Ciebie przygotowaliśmy

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.