Liga Mistrzów. Kto wyjątkowy, kto niedouczony? Cztery rzeczy o trenerach, których dowiedzieliśmy się po ćwierćfinałach

Czego dowiedzieliśmy się o najlepszych trenerach Europy podczas dwóch ostatnich wieczorów Ligi Mistrzów - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na smartfony

fot. reuters

1. Mourinho wciąż jest wyjątkowy

Komentujący wtorkowe spotkanie w jednej z angielskich telewizji Roy Keane uważa, że Chelsea wcale nie zagrała tak dobrze, a pozbawione Ibrahimovicia PSG rozczarowało. Jednak w pojedynkach tej rangi, kiedy chodzi o być albo nie być, nie jakość gry jest oceniana, tylko wynik - wynik za wszelką cenę. A w osiąganiu wyniku za wszelką cenę José Mário dos Santos Félix Mourinho nie ma sobie równych. "Nie wiem, jak i kiedy, ale wygramy" - zapowiadał jeszcze na przedmeczowej konferencji prasowej, a z tego, co już po awansie Chelsea mówił z kolei John Terry, wynikało, że jego szef niczego nie zostawił przypadkowi. Słynny już sprint wzdłuż całej długości boiska po golu Demby Ba nie miał na celu - jak tłumaczył sam Mourinho - dołączenia do świętujących drugą bramkę piłkarzy, tylko przekazanie im instrukcji na ostatnie minuty. Na samo spotkanie zaś opracował kilka odmiennych strategii, które zawodnicy z konsekwencją realizowali.

Przy całej masie przypadków, z których utkany jest mecz piłkarski (kto mógł przewidzieć np. kontuzję Hazarda?), to właśnie w ich przewidywaniu i niezdawaniu się na los trener Chelsea pozostaje wyjątkowy. Nawet kiedy na boisku w zespole gospodarzy grało już trzech napastników, realizowali schematy przećwiczone wcześniej na treningach: inne na grę przy wyniku 1:0, inne przy dwubramkowym prowadzeniu; także ewentualność, że PSG strzeli bramkę, została omówiona i przećwiczona. "Przygotowanie do meczów, skupienie na detalu i zdolności komunikacyjne czynią Mourinho tak efektywnym taktykiem bardziej niż same decyzje taktyczne" - podsumowywał Michael Cox na blogu "Zonal Marking" .

Rzecz jasna nie oglądało się tego przyjemnie: w pierwszej połowie akcje gospodarzy rozkręcały się wolno, w drugiej - po wprowadzeniu Torresa i Demby Ba - zamiast akcji oglądaliśmy wstrzeliwanie piłek w pole karne Francuzów i mnóstwo biegania podczas walki o odbiór. Z cyklu "skupienie na detalu": czy tylko mnie się wydaje, że zmiana stroju trenera Chelsea - sportowa kurtka i dres zamiast garnituru, sweterka czy szaliczka - miała być znacząca i komunikować światu, że nadszedł czas właśnie na walkę? "Cała moja druga linia ciężko pracowała, ale Luiz był już zupełnym monstrum" - mówił Mourinho, świadomy tego, że ustawiony obok Franka Lamparda Brazylijczyk musiał pracować za dwóch. Tyle że nawet jeśli Lampard przegrywał swoje pojedynki, to jego obecność na boisku - podobnie jak obecność Johna Terry'ego - wnosiła do drużyny gospodarzy odporność psychiczną i wieloletnie doświadczenie wychodzenia nie z takich opresji. Oni po prostu wiedzieli, jak to robić - decydująca różnica w porównaniu z co najmniej równie bogatym i równie naszpikowanym gwiazdami składem PSG.

fot. Jon Super

2. Moyes mógłby się uczyć od Mourinho i Guardioli

O tym, że menedżer MU mógłby niejednego nauczyć się od Jose Mourinho, wiadomo nie od dziś, wczoraj jednak dostaliśmy przykład może najbardziej bolesny. Niby David Moyes tak ustawił drużynę, że przez godzinę meczu w jaskini lwa była w grze o półfinał, a przez minutę - była w tym półfinale jedną nogą, później jednak zrobiła coś, na co Mourinho swojej drużynie by nie pozwolił: straciła głowę ze szczęścia. W zasadzie trudno się dziwić: rzadko w tym sezonie Czerwonym Diabłom sprzyjało szczęście, rzadko 59 minut ofiarnej gry całego zespołu bywało wynagradzane tak piękną bramką jak ta, którą strzelił Patrice Evra. Tyle że - pisałem o tym już zaraz po meczu .

Bayern natychmiast wrócił do gry. Kiedy patrzyłem na spuszczone po bramce Mandżukicia głowy graczy Manchesteru, przypomniał mi się tekst Simona Kupera, który czytałem kiedyś w kwartalniku "Blizzard", o czterech złotych regułach pressingu Pepa Guardioli. Jeszcze jako trener Barcelony dzisiejszy szkoleniowiec Bayernu wpajał swoim podopiecznym, że walkę o odzyskanie piłki trzeba zaczynać natychmiast po jej stracie, bo piłkarz, który właśnie ją wywalczył, utracił na moment czucie gry: jest nieskoncentrowany, a może także chwilowo zmęczony; potrzebuje kilku sekund, by odzyskać równowagę. W ciągu tych kilku sekund najłatwiej weń uderzyć - tak samo, jak natychmiast po stracie bramki paradoksalnie najłatwiej zawalczyć o odrobienie strat. Oto, dlaczego David Moyes mógłby po wyjściu MU na prowadzenie popędzić również do swoich piłkarzy i, jak Mourinho, ostudzić im głowy.

fot. Sergio Perez

3. Simeone niczego się uczyć nie musi

Mój redaktor naczelny w ciągu pierwszych minut meczu w Madrycie (wtedy jeszcze oglądałem spotkanie Bayern-MU) poinformował mnie esemesem, że Atletico właśnie postanowiło "ukisić" swoich rywali. Jeśli go dobrze zrozumiałem, chodziło właśnie o pressing, w którym przed laty celowała Barcelona Guardioli, i który w przypadku dzisiejszej Barcelony jest już tylko smutnym wspomnieniem. To piłkarze Diego Simeone rzucili się od pierwszych minut na rywala: jak policzył Michał Zachodny tylko w ciągu pierwszego kwadransa mieli trzy przechwyty i trzy odbiory na połowie Barcelony, a ich wściekły atak pozwolił nie tylko zepchnąć gości do kompletnej defensywy, ale przede wszystkim przyniósł gola.

Kiedy czytam kolejne relacje z tego meczu, widzę wyścig na metafory, mające oddać intensywność tego pressingu. Sam polubiłem tę, która uznaje Diego Simeone za trenerskiego Robin Hooda, okradającego bogatych i przywracającego dumę biednym (roczny budżet Atletico to równowartość trzech zaledwie piłkarzy PSG: Lucasa Moury, Marquinhosa i Cavaniego), choć nie wiem, czy nie ma w niej naddatku obcej Argentyńczykowi szlachetności. Samemu spiętrzeniu metafor się jednak nie dziwię: Simeone nie tylko osiągnął sukces największy w historii Atletico od 40 lat, ale też sprawił jedyną tak naprawdę niespodziankę w tych ćwierćfinałach. Na papierze mecz był wyrównany jak wszystkie dotychczasowe pojedynki między tymi drużynami, ale w rzeczywistości po 90 minutach można się było jedynie dziwić, że piłka nożna jest sportem, w którym przy takiej różnicy klas gościom nadal brakowało tylko jednego celnego trafienia i że mecz nie skończył się jak ubiegłoroczne starcia Bayernu z Barceloną: pogromem Katalończyków.

Pobyt Taty Martino w Katalonii dobiega chyba końca: trener z Argentyny okazał się równie niezdolny do zaszczepienia w tę drużynę nowego życia jak zastępujący przed rokiem chorego Tito Vilanovę Jordi Roura. A inny Argentyńczyk, Diego Simeone, który - cytując analizę Miguela Delaneya ze strony EPSN - odnalazł w końcu równowagę między "proaktywną grą opartą o pressing i posiadanie piłki a reaktywnym pragmatyzmem"? W Hiszpanii naruszył już duopol Realu i Barcelony, a teraz ze swoimi chuligańskimi manierami zaczyna zastępować na europejskich salonach Jürgena Kloppa. Żeby przywołać słowa samego trenera Borussii i jego ludowe przysłowie, którym witał transfer Mchitarjana: "pasuje tutaj jak d... do wiadra". Czytaj: idealnie.

Zobacz wideo

fot. AP

4. A Kloppa wciąż należy kochać

O samym Kloppie trudno myśleć bez życzliwości. "Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, to tegoroczne 2:0, które oznaczało rozstanie z LM, nie było wcale mniej imponujące niż ubiegłoroczne 4:1, które dało awans do finału" - napisał jeszcze we wtorkowy wieczór Rafał Stec . Po pierwszym ćwierćfinale, o ile nie w momencie losowania spisaliśmy przecież Borussię na straty. Bo zmęczeni sezonem, w którym Bayern już dawno rozstrzygnął o losach mistrzostwa kraju. Bo zdziesiątkowani kontuzjami. Bo mający w perspektywie kolejne bolesne rozstanie - po odejściu Kagawy i Goetzego tym razem trzeba będzie pożegnać się z Lewandowskim. Bo naprzeciwko najlepszych piłkarzy kontynentu mieli stanąć niedoświadczeni w grze na tym poziomie Kirch i Jojić. Obaj zagrali świetnie.

Skąd w tym zmęczonym i osłabionym zespole wzięło się nagle tyle energii? Skąd powrót gegenpressingu, w Lidze Mistrzów z podobną dynamiką oglądanego po raz ostatni bodaj w Londynie, podczas zwycięskiego meczu z Arsenalem? Trudno i w tym przypadku nie odwoływać się do osobowości trenera. "Ten mecz powinien być zachowany, nagrany na wideo i pokazywany wszystkim zespołom, które przegrały pierwsze spotkanie 0:3, jako dowód, że zawsze jest szansa" - mówił po meczu o niesamowitym występie Borussii, chwaląc i pocieszając nawet tego, którego nieskuteczność w drugiej połowie uniemożliwiła gospodarzom doprowadzenie do dogrywki: Mchitarjana. Kiedy w ostatnich tygodniach obserwuję kolejny w ciągu ostatnich sezonów kolaps Arsenalu, nie potrafię nie myśleć o tym, ile tej drużynie mógłby dać taki szkoleniowiec jak Jürgen Klopp.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.