Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na smartfony
fot. reuters
Komentujący wtorkowe spotkanie w jednej z angielskich telewizji Roy Keane uważa, że Chelsea wcale nie zagrała tak dobrze, a pozbawione Ibrahimovicia PSG rozczarowało. Jednak w pojedynkach tej rangi, kiedy chodzi o być albo nie być, nie jakość gry jest oceniana, tylko wynik - wynik za wszelką cenę. A w osiąganiu wyniku za wszelką cenę José Mário dos Santos Félix Mourinho nie ma sobie równych. "Nie wiem, jak i kiedy, ale wygramy" - zapowiadał jeszcze na przedmeczowej konferencji prasowej, a z tego, co już po awansie Chelsea mówił z kolei John Terry, wynikało, że jego szef niczego nie zostawił przypadkowi. Słynny już sprint wzdłuż całej długości boiska po golu Demby Ba nie miał na celu - jak tłumaczył sam Mourinho - dołączenia do świętujących drugą bramkę piłkarzy, tylko przekazanie im instrukcji na ostatnie minuty. Na samo spotkanie zaś opracował kilka odmiennych strategii, które zawodnicy z konsekwencją realizowali.
Przy całej masie przypadków, z których utkany jest mecz piłkarski (kto mógł przewidzieć np. kontuzję Hazarda?), to właśnie w ich przewidywaniu i niezdawaniu się na los trener Chelsea pozostaje wyjątkowy. Nawet kiedy na boisku w zespole gospodarzy grało już trzech napastników, realizowali schematy przećwiczone wcześniej na treningach: inne na grę przy wyniku 1:0, inne przy dwubramkowym prowadzeniu; także ewentualność, że PSG strzeli bramkę, została omówiona i przećwiczona. "Przygotowanie do meczów, skupienie na detalu i zdolności komunikacyjne czynią Mourinho tak efektywnym taktykiem bardziej niż same decyzje taktyczne" - podsumowywał Michael Cox na blogu "Zonal Marking" .
Rzecz jasna nie oglądało się tego przyjemnie: w pierwszej połowie akcje gospodarzy rozkręcały się wolno, w drugiej - po wprowadzeniu Torresa i Demby Ba - zamiast akcji oglądaliśmy wstrzeliwanie piłek w pole karne Francuzów i mnóstwo biegania podczas walki o odbiór. Z cyklu "skupienie na detalu": czy tylko mnie się wydaje, że zmiana stroju trenera Chelsea - sportowa kurtka i dres zamiast garnituru, sweterka czy szaliczka - miała być znacząca i komunikować światu, że nadszedł czas właśnie na walkę? "Cała moja druga linia ciężko pracowała, ale Luiz był już zupełnym monstrum" - mówił Mourinho, świadomy tego, że ustawiony obok Franka Lamparda Brazylijczyk musiał pracować za dwóch. Tyle że nawet jeśli Lampard przegrywał swoje pojedynki, to jego obecność na boisku - podobnie jak obecność Johna Terry'ego - wnosiła do drużyny gospodarzy odporność psychiczną i wieloletnie doświadczenie wychodzenia nie z takich opresji. Oni po prostu wiedzieli, jak to robić - decydująca różnica w porównaniu z co najmniej równie bogatym i równie naszpikowanym gwiazdami składem PSG.
fot. Jon Super
O tym, że menedżer MU mógłby niejednego nauczyć się od Jose Mourinho, wiadomo nie od dziś, wczoraj jednak dostaliśmy przykład może najbardziej bolesny. Niby David Moyes tak ustawił drużynę, że przez godzinę meczu w jaskini lwa była w grze o półfinał, a przez minutę - była w tym półfinale jedną nogą, później jednak zrobiła coś, na co Mourinho swojej drużynie by nie pozwolił: straciła głowę ze szczęścia. W zasadzie trudno się dziwić: rzadko w tym sezonie Czerwonym Diabłom sprzyjało szczęście, rzadko 59 minut ofiarnej gry całego zespołu bywało wynagradzane tak piękną bramką jak ta, którą strzelił Patrice Evra. Tyle że - pisałem o tym już zaraz po meczu .
Bayern natychmiast wrócił do gry. Kiedy patrzyłem na spuszczone po bramce Mandżukicia głowy graczy Manchesteru, przypomniał mi się tekst Simona Kupera, który czytałem kiedyś w kwartalniku "Blizzard", o czterech złotych regułach pressingu Pepa Guardioli. Jeszcze jako trener Barcelony dzisiejszy szkoleniowiec Bayernu wpajał swoim podopiecznym, że walkę o odzyskanie piłki trzeba zaczynać natychmiast po jej stracie, bo piłkarz, który właśnie ją wywalczył, utracił na moment czucie gry: jest nieskoncentrowany, a może także chwilowo zmęczony; potrzebuje kilku sekund, by odzyskać równowagę. W ciągu tych kilku sekund najłatwiej weń uderzyć - tak samo, jak natychmiast po stracie bramki paradoksalnie najłatwiej zawalczyć o odrobienie strat. Oto, dlaczego David Moyes mógłby po wyjściu MU na prowadzenie popędzić również do swoich piłkarzy i, jak Mourinho, ostudzić im głowy.
fot. Sergio Perez
Mój redaktor naczelny w ciągu pierwszych minut meczu w Madrycie (wtedy jeszcze oglądałem spotkanie Bayern-MU) poinformował mnie esemesem, że Atletico właśnie postanowiło "ukisić" swoich rywali. Jeśli go dobrze zrozumiałem, chodziło właśnie o pressing, w którym przed laty celowała Barcelona Guardioli, i który w przypadku dzisiejszej Barcelony jest już tylko smutnym wspomnieniem. To piłkarze Diego Simeone rzucili się od pierwszych minut na rywala: jak policzył Michał Zachodny tylko w ciągu pierwszego kwadransa mieli trzy przechwyty i trzy odbiory na połowie Barcelony, a ich wściekły atak pozwolił nie tylko zepchnąć gości do kompletnej defensywy, ale przede wszystkim przyniósł gola.
Kiedy czytam kolejne relacje z tego meczu, widzę wyścig na metafory, mające oddać intensywność tego pressingu. Sam polubiłem tę, która uznaje Diego Simeone za trenerskiego Robin Hooda, okradającego bogatych i przywracającego dumę biednym (roczny budżet Atletico to równowartość trzech zaledwie piłkarzy PSG: Lucasa Moury, Marquinhosa i Cavaniego), choć nie wiem, czy nie ma w niej naddatku obcej Argentyńczykowi szlachetności. Samemu spiętrzeniu metafor się jednak nie dziwię: Simeone nie tylko osiągnął sukces największy w historii Atletico od 40 lat, ale też sprawił jedyną tak naprawdę niespodziankę w tych ćwierćfinałach. Na papierze mecz był wyrównany jak wszystkie dotychczasowe pojedynki między tymi drużynami, ale w rzeczywistości po 90 minutach można się było jedynie dziwić, że piłka nożna jest sportem, w którym przy takiej różnicy klas gościom nadal brakowało tylko jednego celnego trafienia i że mecz nie skończył się jak ubiegłoroczne starcia Bayernu z Barceloną: pogromem Katalończyków.
Pobyt Taty Martino w Katalonii dobiega chyba końca: trener z Argentyny okazał się równie niezdolny do zaszczepienia w tę drużynę nowego życia jak zastępujący przed rokiem chorego Tito Vilanovę Jordi Roura. A inny Argentyńczyk, Diego Simeone, który - cytując analizę Miguela Delaneya ze strony EPSN - odnalazł w końcu równowagę między "proaktywną grą opartą o pressing i posiadanie piłki a reaktywnym pragmatyzmem"? W Hiszpanii naruszył już duopol Realu i Barcelony, a teraz ze swoimi chuligańskimi manierami zaczyna zastępować na europejskich salonach Jürgena Kloppa. Żeby przywołać słowa samego trenera Borussii i jego ludowe przysłowie, którym witał transfer Mchitarjana: "pasuje tutaj jak d... do wiadra". Czytaj: idealnie.
fot. AP
O samym Kloppie trudno myśleć bez życzliwości. "Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, to tegoroczne 2:0, które oznaczało rozstanie z LM, nie było wcale mniej imponujące niż ubiegłoroczne 4:1, które dało awans do finału" - napisał jeszcze we wtorkowy wieczór Rafał Stec . Po pierwszym ćwierćfinale, o ile nie w momencie losowania spisaliśmy przecież Borussię na straty. Bo zmęczeni sezonem, w którym Bayern już dawno rozstrzygnął o losach mistrzostwa kraju. Bo zdziesiątkowani kontuzjami. Bo mający w perspektywie kolejne bolesne rozstanie - po odejściu Kagawy i Goetzego tym razem trzeba będzie pożegnać się z Lewandowskim. Bo naprzeciwko najlepszych piłkarzy kontynentu mieli stanąć niedoświadczeni w grze na tym poziomie Kirch i Jojić. Obaj zagrali świetnie.
Skąd w tym zmęczonym i osłabionym zespole wzięło się nagle tyle energii? Skąd powrót gegenpressingu, w Lidze Mistrzów z podobną dynamiką oglądanego po raz ostatni bodaj w Londynie, podczas zwycięskiego meczu z Arsenalem? Trudno i w tym przypadku nie odwoływać się do osobowości trenera. "Ten mecz powinien być zachowany, nagrany na wideo i pokazywany wszystkim zespołom, które przegrały pierwsze spotkanie 0:3, jako dowód, że zawsze jest szansa" - mówił po meczu o niesamowitym występie Borussii, chwaląc i pocieszając nawet tego, którego nieskuteczność w drugiej połowie uniemożliwiła gospodarzom doprowadzenie do dogrywki: Mchitarjana. Kiedy w ostatnich tygodniach obserwuję kolejny w ciągu ostatnich sezonów kolaps Arsenalu, nie potrafię nie myśleć o tym, ile tej drużynie mógłby dać taki szkoleniowiec jak Jürgen Klopp.