Liga Mistrzów. David Moyes zachowuje posadę trenera MU dzięki Liverpoolowi

Dziesiątki klubów zwolniłoby Davida Moyesa z pracy niezależnie od zwycięstwa z Olympiakosem. Dlaczego Manchester United tego nie robi? Paradoksalnie najlepszego argumentu dostarcza Czerwonym Diabłom ich tradycyjnie największy rywal Liverpool - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Tak, przez kilkadziesiąt minut oglądaliśmy Manchester United, do jakiego byliśmy przyzwyczajeni. Atakujący szybko i szeroko, grający bezpośrednimi podaniami. Naciskający rywali. Niesiony przez doping trybun. Ze skutecznym van Persiem, harującym na całym boisku Rooneyem, szybkim Welbeckiem, spokojnie rozdzielającym piłki Giggsem, a przede wszystkim - bo przecież jego znakomita podwójna interwencja przy stanie 1:0 była najważniejszym momentem tego meczu - z de Geą w bramce.

Tyle że z ogłaszaniem przełomu warto poczekać - nie tylko dlatego, że przyparty na Old Trafford do muru Olympiakos pokazał, dlaczego uważano go za najsłabsze ogniwo spośród drużyn grających o ćwierćfinał, i że w Premier League o taką przestrzeń na boisku i takie sędziowanie będzie Czerwonym Diabłom trudniej. Również dlatego, że parę razy już w trakcie tego sezonu wydawało się, iż jesteśmy po przełomie, a po kilku dniach piłkarze MU notowali kolejną wpadkę.

Nie zmienia to faktu, że bombardowane w ostatnich dniach przez media władze klubu otrzymały jeszcze jeden argument, iż warto dać czas Davidowi Moyesowi. Tak jak warto było dać czas właśnie de Gei, który przez pierwsze miesiące pobytu na Old Trafford zawalił niejedną bramkę, a którego dziś zaczynamy wymieniać w jednym rzędzie z największymi: van der Sarem czy Schmeichelem.

W dryblingu pytań

Że po odejściu sir Aleksa będzie gorzej, raczej można było się spodziewać. Ale że będzie aż tak źle? 18 punktów straty do prowadzącej w tabeli Chelsea i 12 do czwartego w tabeli Manchesteru City (który zresztą musi rozegrać jeszcze kilka spotkań zaległych)? Aż 26 punktów mniej niż o tej samej porze w roku ubiegłym? Pięć porażek na własnym stadionie - najwięcej od 36 lat? 12 przegranych meczów w sumie od początku sezonu?

Z tygodnia na tydzień w ciągu minionych siedmiu miesięcy dziennikarze opisujący spotkania Manchesteru United coraz bardziej przypominali skrzydłowego tej drużyny Ashleya Younga: gubili się w dryblingu wywodów, mających przynieść odpowiedź na pytanie, dlaczego Czerwone Diabły przestały kogokolwiek straszyć, i próbowali wymusić na klubowym zarządzie odpowiedzi jak Young rzuty karne na sędziach. Dlaczego drużyna, która z ogromną przewagą sięgnęła dopiero co po mistrzostwo Anglii, jest cieniem samej siebie? Dlaczego pozwala się ogrywać na Old Trafford Swansea, Tottenhamowi, Evertonowi czy Newcastle i tylko remisuje z Fulham? Dlaczego podchodzi zdekoncentrowana do meczów pucharowych - czy gra na wyjeździe z Sunderlandem w Pucharze Ligi czy z Olympiakosem w Lidze Mistrzów? Dlaczego nie strzela już goli w ostatnich minutach, a jeśli strzela - np. w rewanżowym półfinale Pucharu Ligi - natychmiast sama traci? Dlaczego środkowi pomocnicy, nawet uważany za wzór metronoma Carrick (zobaczcie jego statystyki z meczu w Grecji), sprawiają czasem wrażenie, jakby zapomnieli, jak się podaje? Dlaczego, jeśli drużyna jak dawniej opiera swoją grę ofensywną na dośrodkowaniach, to w pole karne wbiega tak niewielu piłkarzy? Jeśli kupiono Juana Matę, to czemu w strefach, gdzie mógłby operować, biegają van Persie czy Rooney? A jeśli czasem David Moyes próbuje grać z jednym napastnikiem, to czemu nie z ruchliwszym i lepiej od Holendra rozciągającym obronę rywali Welbeckiem? I w końcu: dlaczego nawet spotkanie z historycznie największym rywalem - niedzielny pojedynek z Liverpoolem - nie było w stanie wyrwać jej z letargu?

Zobacz wideo

W gąszczu odpowiedzi

Ile meczów i ilu autorów, tyle odpowiedzi. Przespane letnie okienko transferowe - podczas którego wszyscy konkurenci byli wyjątkowo aktywni. Szok związany ze zmianą nie tylko menedżera, ale i całego sztabu szkoleniowego (Ferguson, jak wiemy z jego autobiografii, doradzał Moyesowi pozostawienie np. Rene Meulensteena, którego piłkarze MU bardzo lubili). Kontuzje: a to van Persiego, a to Fellainiego, Rooneya czy Evansa. Kłopoty ze zdrowiem i z formą starzejących się środkowych obrońców, Vidicia i Ferdinanda. Niemożność znalezienia optymalnego ustawienia - piłkarze klasy Maty czy Kagawy (ktoś jeszcze pamięta Japończyka z czasów Borussii?), jeśli grają, to nie na swoich ulubionych pozycjach. I w końcu to najważniejsze: obiektywna trudność związana z wejściem w buty giganta. David Moyes nie jest Aleksem Fergusonem, więc żadna z metod, stosowanych przez wielkiego poprzednika, zarówno na jego piłkarzy, jak na rywali już nie działa. Od obecnego trenera MU nie bije ta aura zwycięzcy, która powodowała, że przeciwnicy, nawet prowadząc z Manchesterem United na Old Trafford jedną czy dwoma bramkami, nie wierzyli w gruncie rzeczy, iż mogą cokolwiek tu osiągnąć.

Część ze składników tej wyliczanki (ustawienie Maty!) obciąża odpowiedzialnością Davida Moyesa, część jest od niego niezależna. Proporcje tych części zmieniają się w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy - o ile np. od sierpnia do stycznia trudno było Moyesa obwiniać za indolencję na rynku transferowym równie jak on nowego dyrektora Eda Woodwarda, to po zimowym okienku, w którym klub kupił Juana Matę - już nie. Osoby dobrze poinformowane (np. Daniel Taylor z "Guardiana") twierdzą, że Szkot nie stracił w ostatnich tygodniach szatni - on jej po prostu nigdy nie pozyskał. A kibice po meczu z Liverpoolem również mieli dość. Czy można się dziwić, że Rafał Stec podsumowywał dominujące w okolicach Old Trafford nastroje, pisząc na swoim blogu o "ostatnich tchnieniach Manchesteru United"?

Nie od razu Manchester zbudowano

"Pogłoski o naszej śmierci są mocno przesadzone" - mogliby jednak po Twainowsku odpowiedzieć gracze MU. Po pierwsze, skład tej drużyny nadal nie jest taki zły (więcej pisze o tym Michał Zachodny) - choć przy całym uznaniu dla jej siły ofensywnej, wciąż pozostają pytania o zabezpieczenie bramki: o defensywnego pomocnika, o środkowych obrońców, o następców dla Evry (próby sprowadzenia Bainesa i Coentrao pokazują, że problem został zdefiniowany) i dla dobrego w grze do przodu i gorszego w bronieniu Rafaela. Nie jest to jednak, zwłaszcza po wzmocnieniach rywali, skład zdolny do podjęcia walki o mistrzostwo kraju.

To pierwszy argument za tym, by pozwolić Davidowi Moyesowi pracować dalej: każdy ewentualny następca Szkota zmierzy się z tymi samymi problemami i z tą samą koniecznością przebudowy - zarówno drużyny, jak stylu, w jakim ona gra. Podpisując z Moyesem sześcioletnią umowę, zapewniono go, że dostanie czas i na jedno, i na drugie. Po co zaczynać wszystko od nowa, skoro już raz się zaczęło?

Argumenty kolejne już w moim pisaniu dla Sport.pl padały, np. kiedy w jednym z tekstów przywoływałem nazwiska następców Matta Busby'ego - Franka O'Farrella i Wilfa McGuinessa. Sir Alex Ferguson na swój pierwszy sukces z MU potrzebował blisko czterech sezonów, w połowie tego czwartego był ponoć o włos od zwolnienia. Również Arsene Wenger, który w sobotę poprowadzi Arsenal po raz tysięczny, nie od razu po przyjeździe do Londynu podbijał Anglię (w pierwszym sezonie zajął trzecie miejsce i nie awansował do Ligi Mistrzów), a co bardziej znaczące - Brendan Rodgers, który wraz z Liverpoolem rozgromił w niedzielę MU na Old Trafford, w pierwszym roku pracy na Anfield również swój zespół dopiero przebudowywał, kończąc rozgrywki na siódmym miejscu (a więc za Evertonem Moyesa) i tracąc do mistrzowskich jeszcze wtedy Czerwonych Diabłów aż 28 punktów. Z przyjściem Manuela Pellegriniego do Manchesteru City, Jose Mourinho do Chelsea, albo - żeby sięgnąć po przykład z innej ligi - Carlo Ancelottiego do Realu - wiązały się inwestycje w drużynę bardziej znaczące niż te, których dokonywał dotąd David Moyes.

Z biznesowego punktu widzenia właściciele i prezesi MU mogą pozwolić sobie na cierpliwość wobec Davida Moyesa: jeden chudy rok, nawet bez pieniędzy płynących z gry w Lidze Mistrzów, nie zakwestionuje ich pozycji wśród najbogatszych klubów świata. Równie ważne jak biznesowe, są zapewne jednak argumenty etosowo-psychologiczne. Zwolnienie Davida Moyesa z pracy byłoby przecież przyznaniem się do pomyłki innego Szkota - tego, który go mianował. I obciążałoby całą klubową wierchuszkę, w której przedstawiciele rodziny Glazerów mają do powiedzenia równie wiele, co np. sir Bobby Charlton. Znający tę dziwną "rodzinną korporację" od podszewki dawny prawy obrońca MU, dziś znakomity ekspert telewizji Sky Sports Gary Neville twierdzi, że zarząd prędzej wymieni pół drużyny, niż zacznie myśleć o szukaniu następcy Davida Moyesa. A nad stadionem wciąż słychać echo majowego pożegnania Aleksa Fergusona, przypominającego, że kiedy drużynie pod jego kierownictwem kiepsko się wiodło, wspierał go zarówno klubowy zarząd, jak współpracownicy, piłkarze i kibice. "Wasze obecne zadanie to wspieranie nowego menedżera" - mówił do tysięcy obecnych wówczas na stadionie i ta lekcja została odrobiona.

Liverpool do naśladowania

Zostawmy jednak psychologizowanie i wróćmy do przykładu Brendana Rodgersa, który w ciągu kilkunastu miesięcy pracy z Liverpoolem zdążył już wypróbować niejedno ustawienie - zarówno zresztą w defensywie (gdzie nieraz wystawiał trójkę środkowych obrońców), jak w ataku. Tym, co imponuje w ostatnich tygodniach może najbardziej w grze jego podopiecznych, jest płynność, z jaką ofensywny duet, tercet lub nawet kwartet Liverpoolu wymienia się pozycjami na boisku. 4-3-3 z Suarezem na szpicy? A może Sturridge, wspierany przez Coutinho po lewej i Suareza po prawej? Sterling jako prawoskrzydłowy czy jako "dziesiątka"? A może Coutinho jako "dziesiątka" i druga linia ustawiona w diament? A może do żadnej z tych koncepcji nie musimy się przyzwyczajać, bo Rodgers - niemalże jak Guardiola - potrafi swobodnie nimi żonglować, ku utrapieniu swoich rywali nawet kilka razy w ciągu jednego spotkania?

Wiele się ostatnio mówiło o tym, czy van Persie i Rooney mogą grać razem, czy jest może tak, że jeśli jeden rozkwita (Rooneya chwali się za występy w tym sezonie, tak jak van Persiego w poprzednim), to kosztem drugiego. W meczu z Olympiakosem, jak widać, współpracowali, dlatego pewnie nie ma sensu skupiać się na tej dwójce i lepiej zapytać: czy z czwórki Januzaj-Mata-Rooney-van Persie uda się stworzyć kwartet równie uniwersalny i nieprzyjemny do upilnowania przez rywali, jak ten liverpoolski? Nawet jeśli ostatecznie van Persiego miałby zastąpić dużo odeń ruchliwszy Welbeck (wiem, brzmi to heretycko, w świetle dzisiejszego hat tricka Holendra, ale ruchliwość Anglika będzie jeszcze tej drużynie niezwykle potrzebna), zwróćmy uwagę: Rodgers nie od razu osiągnął dzisiejszy efekt. A z pewnością nie pracował pod taką presją, z którą Moyes musi się zmagać niemal od początku.

- Moja przyszłość nie zmieniła się ani na jotę. Mam świetną pracę i dokładnie wiem, w jakim kierunku chcę zmierzać - mówił David Moyes jeszcze przed meczem z Olympiakosem. - Miałem nadzieję, że ten sezon potoczy się lepiej, ale i tak wiem, co chciałbym robić dalej i jakie zmiany wprowadzić.

Najlepsze zdjęcia 1/8 finału LM! Valencia jak Quasimodo, Moyes jak Ferguson - zobacz!

Więcej o:
Copyright © Agora SA