Liga Mistrzów. Porażka Arsenalu pozytywem przed Premier League

Bayern był, jest i będzie faworytem tej edycji Ligi Mistrzów, ale przebieg jego starcia z Arsenalem ma również wpływ na rywalizację o mistrzostwo Anglii. Skoro w pierwszej fazie spotkania Arsenal sprawił, że Bawarczycy przestali wyglądać jak nadludzie, skoro grając w dziesiątkę tak długo potrafił się bronić, dlaczego miałby się obawiać Chelsea czy Manchesteru City? - pyta Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

 

Arsenal, Bayern, Barcelona: trzy drużyny, z których udziałem odbyły się może najlepsze piłkarskie pojedynki ostatniego pięciolecia. 31 marca 2010 roku Katalończycy przyjechali do Londynu i przez pierwsze pół godziny dosłownie unosili się nad murawą, w ciszy zastygłych z przerażenia trybun stadionu Emirates dając popis błyskawicznej wymiany pozycji i podań, nie oddając piłki prawie wcale i strzelając Arsenalowi dwie bramki (fakt: w drugiej połowie spuścili nieco z tonu i mecz skończył się remisem 2:2). W kwietniu i maju 2013 dzika energia pressingu, wybieganie i siła zawodników Bayernu, prowadzonych wówczas jeszcze przez Juppa Heynckesa, zmiotły z powierzchni ziemi cienie tak wielkiej trzy lata wcześniej Barcelony. Ostatecznie bilans bawarsko-katalońskiego dwumeczu wyniósł 7:0 na korzyść Bayernu, a my zastanawialiśmy się, czy pobierający już wówczas w Nowym Jorku lekcje niemieckiego Pep Guardiola może jeszcze poprawić tę znakomicie funkcjonującą maszynę.

Bayern i różnorodność

Rychło okazało się, że może: po kilku miesiącach pracy Guardioli w południowych Niemczech nie sposób znaleźć wśród znanych nam klubów drużyny równie wszechstronnej i równie łatwo adaptującej się do zmieniających się kilkakrotnie nawet w ciągu jednego meczu instrukcji taktycznych trenera. Współpracownik kwartalnika "Blizzard" Raphael Honigstein pisał przed spotkaniem z Arsenalem o "nieustającej innowacyjności" mistrzów Niemiec, wskazując na fakt, że symbol tej wszechstronności, ulubiony piłkarz Guardioli Philip Lahm (w sieci od kilku tygodni krąży zdjęcie, na którym defensywny pomocnik ustawiony jest tak, że potrafi sformować trójkąt do szybkich podań z dziewięcioma pozostałymi piłkarzami z pola ), tylko w trakcie jednego meczu z Mainz potrafił zmienić pozycję czterokrotnie. Dziś, nieoczekiwanie dosyć, kapitan gości początkowo wrócił na prawą obronę, ale mecz zakończył tam, gdzie w epoce Guardioli jest najbardziej efektywny: w środku pomocy. Dwie asysty i CZTERDZIEŚCI DZIEWIĘĆ celnych podań w strefie ataku (sto procent celnych; w sumie na 108 podań w tym spotkaniu Lahm pomylił się tylko raz - choć i tak statystyki Toniego Kroosa były jeszcze bardziej imponujące: 144 celne podania na 149) wystawiają występowi Niemca najwyższe świadectwo. Patrząc z perspektywy kogoś, kto na co dzień ogląda mecze Premier League, to była piłka z innej planety.

Tu i ówdzie przed środowym meczem pytano, jak grać przeciwko Bayernowi , zazwyczaj skupiając się właśnie na środku pola: tam, gdzie Bawarczycy są najpotężniejsi i gdzie ich dominacja w drugiej połowie wczorajszego spotkania okazała się absolutna. W strefie, gdzie trwa nieustająca rotacja, bo choć owszem: pozycje Lahma, kontuzjowanego dziś Franka Ribery'ego i Arjena Robbena pozostają niepodważalne, to czy oprócz nich zagrają Javi Martinez, Toni Kroos, Thiago Alcantara czy Bastian Schweinsteiger - każdy z nich przecież mający inne umiejętności techniczne i cechy fizyczne - pozostaje dla rywali niewiadomą. Podobnie jak to, czy z przodu zagra Mario Mandżukić, czy Chorwat będzie wracał do linii pomocy i zaczynał pressing, albo czy zastąpią go ustawiani jako "fałszywa dziewiątka" Mario Götze (dziś w drugiej linii) lub Thomas Müller (dziś jako zmiennik). Oraz czy niszczący atak nadejdzie po prostopadłym podaniu po ziemi między dwójkę środkowych obrońców, czy po dośrodkowaniu ze skrzydła, czy po atomowym uderzeniu z dystansu, którym we środę zachwycił nas Toni Kroos.

Tego, co się stało w Monachium po zmianie Heynckesa na Guardiolę, nie sposób sprowadzić do przejścia z ustawienia 4-2-3-1 na 4-1-4-1, albo do znalezienia równowagi między szybkim atakiem a posiadaniem piłki. "Nie było żadnej jednej wielkiej idei - tłumaczył tę różnicę w jednym z wywiadów kapitan drużyny Philip Lahm. - Raczej dziesiątki drobiazgów, które nowy trener aplikował nam co tydzień: ot, powiedzenie napastnikowi, że powinien biegać nieco inaczej, co miało również wpływ na pozycję środkowych pomocników". Jednym z takich detali mogło być delikatne przepchnięcie przez Mandżukicia Laurenta Koscielnego w kluczowym momencie spotkania, by Francuz nie mógł zaasekurować Wojciecha Szczęsnego wychodzącego już na spotkanie Robbena po świetnym podaniu Kroosa. Gdyby bardzo dobry poza tym Koscielny zdążył się cofnąć, może polski bramkarz nie wyleciałby z boiska (na marginesie: przepis o podwójnym karaniu w takich przypadkach jest kontrowersyjny i w najbliższych tygodniach ma ponoć zostać zmieniony )...

Jeśli czasem w kontekście Bayernu Guardioli odgrzewa się pojęcie futbol totalny, to dlatego, że ta drużyna, jak romska orkiestra przechadzająca się czasem po krakowskim Rynku, może zagrać wszystko. I w środowy wieczór również zagrała wszystko, choć przyznajmy: w formie prawdziwie koncertowej dopiero po czerwonej kartce dla Szczęsnego i przejściu Lahma z obrony do drugiej linii. Jak we wtorkowym meczu Manchester City-Barcelona, o wyniku przesądziła więc przewaga jednego zawodnika, dzięki której wyższość techniczna gości z kontynentu przestała budzić jakiekolwiek wątpliwości. Sposób, w jaki Robben i Rafinha wykorzystywali słabość lewej strony osłabionego już Arsenalu (kontuzjowanego Kierana Gibbsa zastąpił Nacho Monreal, przed którym brakowało Cazorli, poświęconego, żeby wprowadzić na boisko Łukasza Fabiańskiego...), nosił znamiona okrucieństwa.

Arsenal i psychologia

Charakterystyczne, że jeszcze na konferencji prasowej przed spotkaniem zarówno Arsene Wenger, jak Jack Wilshere, tak wiele mówili o kondycji psychicznej drużyny z Londynu (pomocnik Kanonierów podkreślał zwłaszcza to, że jego koledzy są o niebo pewniejsi siebie w porównaniu z dwumeczem z wiosny 2013); skądinąd nie ma chyba drugiego takiego klubu, w którego kontekście tak często mówiłoby się i pisało o psychologii. Także wczoraj pytanie o wytrzymałość nerwową unosiło się nad stadionem z niezwykłą siłą.

Arsenal zaczął przecież znakomicie. Owszem: w trzeciej minucie po pierwszej z zaledwie kilku w tej połowie naprawdę płynnych akcji Bayernu, rozpoczętej i zakończonej przez Kroosa, Szczęsny musiał obronić uderzenie pomocnika gości, ale poza tym dominowali gospodarze. W szóstej minucie po dośrodkowaniu sprawiającego obrońcom Bayernu mnóstwo problemów ruchliwego Alexa Oxlade-Chamberlaina anemicznie główkował Yaya Sanogo. Kilkadziesiąt sekund później grający zaledwie drugi mecz w podstawowej jedenastce, z łatwością wygrywający powietrzne pojedynki z Boatengiem i Dantem młody napastnik Kanonierów zmusił już Manuela Neuera do interwencji. Zaraz potem strzelał Santi Cazorla. Wreszcie w ósmej minucie obejrzeliśmy bardzo dobre prostopadłe podanie Jacka Wilshere'a - tym razem do Mesuta Özila, po którym najdroższy piłkarz Kanonierów świetnie zwiódł Jerome'a Boatenga. Był karny dla gospodarzy, jak wiadomo: niewykorzystany przez Niemca.

Próbowałem sobie przypomnieć te pierwsze kilkanaście minut mniej więcej po godzinie gry, w chwili gdy przewaga Bayernu w posiadaniu piłki wynosiła już 78 do 22 proc. Gospodarze przegrywali już wtedy po strzale Kroosa, broniąc się rozpaczliwie, przede wszystkim przed wspomnianymi wejściami Robbena czy Rafinhi z prawej strony. Ale broniąc się skutecznie, z niebywałą koncentracją, której wymagało przewidywanie schematów, jakie zechcą zastosować piłkarze Guardioli. Ileż to razy widzieliśmy, jak Robben rozpoczynał bieg na pozycję ZANIM JESZCZE mający za chwilę podać mu piłkę Philip Lahm otrzymał ją od Toniego Kroosa...

Statystyki z tej fazy meczu były porażające: od 37. minuty piłkarze Arsenalu zdołali wymienić zaledwie 40 podań, podczas gdy goście aż 575. Ale statystyki często kłamią. Można ten mecz opowiedzieć bez nich, oprócz wszechstronności Bayernu, wskazując właśnie na wysiłek i koncentrację Arsenalu - cechy, z którymi przez ostatnie lata tej drużyny raczej nie kojarzyliśmy. Sam Pep Guardiola mówił dziennikarzom, że przez pierwszy kwadrans gospodarze grali kapitalnie, szczęściem jego zespołu jest to, że ma najlepszego bramkarza świata, a naprawdę wszystko zmieniła czerwona kartka.

Z tej perspektywy można zignorować pojawiające się już histeryczne głosy angielskiej prasy i przewrotnie powiedzieć, że wspomnienia wyniesione przez gospodarzy z tego meczu nie muszą być złe. Szczerze mówiąc: od chwili losowania par fazy pucharowej Ligi Mistrzów było jasne, że faworytem jest Bayern - nie tylko w tym dwumeczu, ale w całych rozgrywkach. Wypaść dobrze na tle takiego rywala, zebrać komplementy od Guardioli i spokojnie skupić się na walce o mistrzostwo Anglii: podejrzewam, że taki scenariusz w północnolondyńskiej podświadomości uznawano za zadowalający. Fakt, że wiosną na Allianz Arena Kanonierzy napędzili rywalom stracha było przecież punktem zwrotnym w najnowszych dziejach drużyny Arsene'a Wengera, za którym poszły kolejne - transfery Özila i Matthieu Flaminiego czy eksplozja talentu Aarona Ramseya, przy której nawet nierówna forma Wilshere'a (Guardiola mówił niegdyś, że widział wielu takich piłkarzy w... Barcelonie B) przestała być problemem. Inna sprawa, że do czasu czerwonej kartki Szczęsnego Wilshere grał dziś może najlepszy mecz w barwach Arsenalu od no właśnie: od tamtego starcia z Barceloną.

Mnóstwo złych słów wypowiedziano w środowy wieczór o Mesucie Özilu; wycieńczonym na skutek braku przerwy zimowej, jak powtarzają od kilku tygodni kolejni publicyści, porównując jego statystyki bramek i asyst do grudnia i po Nowym Roku. Problem w tym, że jeśli spojrzeć na dane o liczbie przebiegniętych w meczu z Bayernem kilometrów, Özil z wynikiem 11,69 km będzie trzeci - po Flaminim (pokonał ponad 13,5 km!) i Wilsherze, a przed Götzem czy Sanogo. Owszem, nie strzelił karnego i przez następne minuty meczu wyraźnie nie mógł się pozbierać, ale może błędem była decyzja trenera o powierzeniu mu tej odpowiedzialności, skoro miał stanąć naprzeciwko bramkarza, z którym razem wzrastali w Gelsenkirchen i który musiał w życiu obronić setki jego jedenastek (Neuer mówił po meczu, że świetnie wie, iż Özil ma w zwyczaju czekać z uderzeniem, więc i on zwlekał z rzucaniem się w któryś z rogów) - lenistwa natomiast i braku zaangażowania nie można mu zarzucić. Umówmy się: asekurowanie lewego obrońcy dla zawodnika przyzwyczajonego do dyktowania tempa gry jako "dziesiątka" nie mogło być łatwe. Wspomnijmy też, że akurat Niemca Wenger nie mógł zdjąć z boiska, bo ostatnia zmiana w Arsenalu wywołana była kontuzją: Oxlade-Chamberlainowi odnowił się uraz. I zauważmy, że Özil był trzecim w kolejce wykonawcą jedenastek po pauzującym za kartki Mikelu Artecie i siedzącym na ławce (z powodu afery obyczajowej, w którą się wplątał?) Olivierze Giroud.

Innymi słowy: jeśli zestawić środowe spotkanie z meczem między tymi samymi zespołami, rozegranym na Emirates wiosną poprzedniego roku, w grze Arsenalu widać poprawę: gospodarze wierzyli w możliwość wygranej i zaatakowali z fantazją, byli o włos od objęcia prowadzenia, a później z uwagą przeszkadzali gościom w rozwinięciu skrzydeł, aż losy meczu przesądziła czerwona kartka. Problem w tym, że poprawa w grze Bayernu jest jeszcze większa. Na szczęście dla Kanonierów jednak - Bayern nie gra w Premier League.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.