Liga Mistrzów. Okoński: Klopp czaruje, Wenger robi swoje

Juergen Klopp czaruje swoimi historiami jak niegdyś Jose Mourinho. Tym razem widowiska na Westfalenstadion jednak nie wyczarował. Nawet jeśli po cichu, Arsene Wenger zrobił swoje - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Klopp wygrał, owszem, w ostatnich dniach jeden ważny mecz. Tyle że był to mecz stoczony jeszcze, zanim jego piłkarze wyszli na boisko - o cytowalność i sympatię dziennikarzy. Jego poniedziałkowy wywiad dla "Guardiana" z porównaniem Arsenalu do orkiestry ("lubią mieć piłkę, rozgrywać, podawać, ale w sumie brzmi to dość cicho, nieprawdaż?") i wyznaniem, że on sam preferuje heavy metal, zawładnął medialną narracją. Na konferencji w Dortmundzie menedżer Arsenalu musiał w odpowiedzi bąkać coś o symfonii, która powstanie na boisku z połączenia gry obu drużyn, ale w gruncie rzeczy niewielu go słuchało: "Kloppomania", którą przyszło nam obserwować, dawała się porównać wyłącznie z miesiącem miodowym, jaki miał swego czasu z angielskimi mediami Mourinho. Malownicze gesty trenera Borussii, imitowanie przez niego skrzypiec, skojarzenia z perkusją i hardrockowymi gitarami, jeszcze jedna metafora obrazująca różnicę między Francuzem i Niemcem (Wenger: uprzejmy uścisk dłoni, Klopp - przybijanie piątek), kompletnie przyćmiły niewątpliwie mniej efektownego szkoleniowca rywali. Do czasu.

Chłopcy Wengera się uczą

Rzecz w tym, że Wenger wyciągnął wnioski z tego, co stało się przed dwoma tygodniami w Londynie. Kontrolowanie gry i utrzymywanie się przy piłce pozostały najlepszym sposobem na uciszenie Borussii, pod warunkiem zachowania zimnej krwi: koncentracji i wzajemnej asekuracji. "Pierwszy mecz przegraliśmy dlatego, że za wszelką cenę chcieliśmy wygrać i niepotrzebnie się odsłoniliśmy" - mówił Wenger. Tym razem o odsłonięciu nie było mowy. Borussia atakowała głównie prawym skrzydłem, Kevin Grosskreutz i Jakub Błaszczykowski nieustannie obiegali Kierana Gibbsa, ale kiedy już im się udawało, na ich drodze stawał wracający do strefy obronnej i wspierający lewego obrońcę Mikel Arteta (a po objęciu prowadzenia zagrożenie po tej stronie ostatecznie zniwelowało wejście Nacho Monreala). O doskonałym występie Laurenta Koscielnego i Pera Mertesackera rozpisywać się nie trzeba - zresztą, że potrafią dać sobie radę z arcytrudnymi rywalami, pokazali już, blokując drogę do bramki Wojciecha Szczęsnego duetowi Luis Suarez-Daniel Sturridge w niedzielnym meczu z Liverpoolem.

Arsenal wygrał, bo tym razem nie stracił, jak Aaron Ramsey w tamtym spotkaniu, piłki przed własnym polem karnym. I nie dał się rozciągnąć, stwarzając tym samym przestrzeń do kontrataku. Że przez godzinę nie oddał ani jednego strzału na bramkę? A co przyszło Borussii ze wszystkich jej strzałów, oddawanych głównie zza pola karnego? "Chłopcy Wengera", po pierwsze, nie są już takimi znowu chłopcami, po drugie zaś - uczą się na błędach.

Odwrócenie ról

Wywiad Kloppa dla "Guardiana" pod pozorami uprzejmości ("sir Arsene Wenger", powiedział m.in. o swoim rywalu) zawierał także bolesne szpile. "Kiedy oglądam Arsenal z ostatnich dziesięciu lat, widzę futbol prawie doskonały, ale wszyscy wiemy, że nie daje on trofeów. W Anglii mówią, że lubią Arsenal, ale że Arsenal powinien w końcu coś wygrać. A kto wygrywa? Chelsea, tylko że grając inną piłkę".

No to trener Borussii doczekał się meczu, w którym Arsenal zagrał jak Chelsea: cierpliwie i w sposób wyrachowany. Jakkolwiek to zabrzmi, Klopp został pokonany własną bronią: tym razem to on niepotrzebnie się odsłonił i po stworzeniu kilku dobrych sytuacji na początku drugiej połowy został boleśnie skarcony, a potem nie potrafił się już podnieść, ba: to kontratakujący goście mieli kolejne sytuacje do strzelenia bramki. Korci mnie opowiadanie o tym meczu przez proste odwrócenie ról: tam rozpędzony po wyrównującej bramce Arsenal dostaje nieoczekiwany cios od Lewandowskiego, tutaj Mesut Oezil z Olivierem Giroud i niewiarygodnym zaiste (mam napisać: "grającym pierwsze skrzypce"?) Ramseyem brutalnie zatrzymują łapiących wiatr w żagle gospodarzy po równie prostej, jak tamta Walijczyka, stracie piłki w środku pola.

Za głośno

Piłkarze Kloppa nie odpadli oczywiście z Ligi Mistrzów, więc trochę znakomitych wywiadów z nim jeszcze przeczytamy. Dziś jednak możemy bezkarnie bawić się jego frazami, bo doskonale nadają się na broń przeciwko niemu samemu.

Weźmy np. nieco inny przykład: "Gdybym jako czterolatek zobaczył Barcelonę z ostatnich lat, z łagodnością strzelającą rywalom po pięć czy sześć bramek, wybrałbym tenisa. Stawiam na futbol walki, nie na futbol łagodności. To, co nazywam niemiecko-angielską piłką: deszczowy dzień, grząskie boisko, wszyscy umorusani wracają do domu i wydaje się im, że przez miesiąc nie będą w stanie wrócić na boisko - to właśnie jest Borussia".

"Ależ on pięknie ściemnia" - myślałem sobie, mając w pamięci te słowa i patrząc na nienagannie gładką, mimo deszczowego dnia, murawę Westfalenstadion i równie nienaganne fryzury jego zawodników; rozgrywa nas tak samo jak Mourinho, tylko do innych tęsknot się odwołuje - za światem prawdziwej, ludowej, a nie komercyjnej piłki. Pamiętacie jeszcze alterglobalistyczne reklamy "Joga bonito" z Erikiem Cantoną w roli głównej, mające nas nakłonić do kupowania koszulek odzieżowego giganta? Wszyscy uwielbiamy być tak nabierani i stąd się pewnie bierze nasza miłość do Kloppa.

Tyle że miłość bywa ślepa. Pysznił się trener Borussii (a my, dziennikarze, słuchaliśmy go z uwielbieniem), że w pierwszym meczu z Arsenalem jego piłkarze przebiegli w sumie 11,5 kilometra więcej niż rywale - a Wenger cichutko polemizował, że ważniejsze od tego, ile się przebiegnie, jest to, jak inteligentnie się biega - i że lepsze zespoły mogą biegać mniej. Wyszło na jego.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Więcej o:
Copyright © Agora SA