Finał Ligi Mistrzów. Czy Lewandowski może odebrać Messiemu Złotą Piłkę?

Wczoraj to pytanie brzmiałoby absurdalnie, dziś zadać je wypada. A gdyby polski napastnik Borussii rozstrzygnął sobotni finał Ligi Mistrzów, musiałoby paść inne: Jeśli nie on, to kto?

Zanim zawrócił w kibicowskich głowach spadkobierca boskiego Maradony, plebiscyty na futbolistów roku - swoje organizowały "France Football" i FIFA, dopiero niedawno je zunifikowano - wygrywali zwykle bohaterowie drużyn, które triumfowały w najważniejszym turnieju. Mundialu, mistrzostwach kontynentu lub Pucharze Europy/Lidze Mistrzów. Indywidualną klasę musiał uprawomacnić sukces zbiorowy.

Leo Messi unieważnił wszystkie świętości, jak mesjasz ogłaszający nową religię. Wziął nagrodę cztery razy z rzędu. Także w zeszłym roku, w którym nie zdobył żadnego międzynarodowego trofeum. Krytycy irytowali się, że propagująca jego nadludzkie moce marketingowa machina odebrała głosującym zdrowy rozsądek.

Wokół Argentyńczyka na plebiscytowym podium wirowały inne gwiazdy Barcelony, a także Cristiano Ronaldo, który też, jak Messi, więcej poprzegrywał niż nawygrywał. Gdy zatem obejrzymy się w bliską przeszłość, widzimy, że w konkursie na globalną rozpoznawalność Robert Lewandowski, wśród superbohaterów debiutant, nie miałby wielkich szans.

Rok 2013 znacząco odbiega jednak od minionych.

Konkurencja w Borussii? Mizerna

Tiki-taka, w wydaniu katalońskim lub reprezentacji Hiszpanii, bez przerwy triumfowała ostatnio w najważniejszych turniejach sezonu. 2008: mistrzostwa Europy. 2009: Liga Mistrzów. 2010: mundial. 2011: Liga Mistrzów. 2012: mistrzostwa Europy. Dopiero teraz wreszcie nie dotknie jakiegokolwiek cennego międzynarodowego tytułu. Co więcej, obwoływana futbolowym cudem wszech czasów Barcelona tym razem nie tyle przegrała nieznacznie (jak w poprzednim półfinale z Chelsea), ile poniosła wstrząsającą klęskę - 0:7 w dwumeczu (z Bayernem) nie zdarzyło się jeszcze na tym poziomie nikomu. To jej wirtuozów uczłowieczyło, znów tworzą drużynę jak każda.

I to drużynę naznaczoną piętnem katastrofy wpijającej się w pamięć.

To musi drastycznie obniżyć notowania Andrésa Iniesty i Xaviego Hernandeza, a także Messiego, który w dodatku przestał być niezniszczalny. Zaniemógł na kilkanaście meczów, w tym kilka kluczowych. Przyczynił się do ogólnego poczucia, że na szczytach następuje przełom. Za Ronaldo przemawia jeszcze mniej - on poprzegrywał wszystko nawet w wymiarze krajowym.

Głosy rozdają kapitanowie i selekcjonerzy wszystkich reprezentacji narodowych oraz dziennikarze (po jednym na kraj). Wskazują trzy nazwiska, przyznając wybrańcom kolejno 5, 3 i 1 pkt. Oni oczywiście wciąż mogą ulec długo rozwijanym upodobaniom, pojedynczym wrażeniom i innym złudzeniom.

Ale Lewandowski już wtargnął w ich świadomość. I do plebiscytu przystąpi z atutami nie do przecenienia.

Po pierwsze, to on dał spektakl roku, raczej już nie do przysłonięcia. Nikt nigdy nie poznęcał się nad Realem Madryt czterema golami. Nikt od 1960 roku nie strzelił ich tyle na pułapie półfinału Pucharu Europy. Polski napastnik dał radę i fundamentalnie zasłużył się dla innej niezapomnianej klęski - trenera José Mourinho.

Po drugie, Lewandowski rozsławiał swoje nazwisko jako bohater transferowej sagi i już wiemy, że odejdzie do wielkiej firmy. To dziś też kryterium istotne, nawet jeśli merytorycznie bez znaczenia. Polak nie podzieli losu Diego Milito, który w 2010 r. nastrzelał dla Interu Mediolan mnóstwo ważnych goli w drodze po triumf w Lidze Mistrzów, by nie dopchać się nawet do 30-osobowej listy nominowanych do Złotej Piłki. (Nawiasem mówiąc, z perspektywy plebiscytu naszemu napastnikowi bardziej niż kontrakt z Bayernem przysłużyłyby się przenosiny do Manchesteru Utd. lub Realu, marek o bezdyskusyjnie szerszym zasięgu oddziaływania).

Gdyby jeszcze Lewandowski pokonał w sobotę wraz z Borussią monachijski Bayern, zwyczajnie musiałby wejść do ścisłej elity faworytów plebiscytu. W drużynie mocnych konkurentów brak, to on jest jej twarzą. Rozpoznawalnością poza Niemcami bije Reusa, Gündogana czy Hummelsa choćby dzięki 10 golom w Champions League (gwarantują przynajmniej pozycję wicekróla strzelców, od Ronaldo dzielą go dwie bramki), Götzego ostatecznie eliminuje z rywalizacji finałowa nieobecność, spowodowana kontuzją. Wewnętrznego dortmundzkiego konkurenta mógłby zrodzić tylko czyjś fenomenalny solowy popis na Wembley, a przecież w sposób najbardziej oczywisty - poprzez zdobycie bramki - najłatwiej wyróżnić się właśnie Lewandowskiemu. Nikt nie porywa tłumów częściej niż napastnicy.

Konkurencja poza Borussią? Mizerna

To nadal niczego nie gwarantuje, w końcu we wspomnianym 2010 r. nawet do podium nie doskoczył Wesley Sneijder, który wygrał Ligę Mistrzów, ligę włoską oraz Puchar Włoch i wziął srebro mundialu, w dodatku rządził zarówno w Interze, jak i w reprezentacji Holandii. On również nie przeżył jednak wówczas wieczoru jak tamten dortmundzki, w którym napastnik Borussii własnonożnie rozpruł Real.

Dlatego nawet przy założeniu, że nie unikniemy utrzymania plebiscytowej władzy w nogach celebrytów Messiego i Ronaldo, Lewandowski zachowa ogromną szansę na podium. Być może także pomimo ewentualnego sobotniego sukcesu Bayernu - jurorzy w Złotej Piłce pochodzą ze wszystkich kontynentów, więc zmowy, na kogo głosować, nie zawiążą, a w monachijskiej artylerii żadne działo nie zdaje się wyraźniej zauważalne niż pozostałe.

I tak dochodzimy do ściany. Blask ligi angielskiej, wciąż najpopularniejszej na planecie, może przydać jeszcze punktów jej największym ostatnio bohaterom - Robinowi van Persiemu oraz Garethowi Bale'owi - ale oni ponadlokalnie nie zaistnieli wcale. A więcej choćby półpoważnych pretendentów nie ma.

Wielu dużych bukmacherów nie oferuje na razie typowania zdobywcy Złotej Piłki. Z notowań wyłamujących się firm Paddy Power, Stan James i Sky Bet wynika, że wyraźnymi faworytami wciąż pozostają Messi z Ronaldo, za nimi plasuje się Lewandowski, którego naciskają Bastian Schweinsteiger z Bayernu oraz Bale. Ten ostatni, choć dorodnieje w oszałamiającym tempie i coraz częściej redukuje mecze do solowych popisów, osiadł z Tottenhamem na piątym miejscu ligi angielskiej. Jego postać najsugestywniej uświadamia, jak wątłą konkurencję ma polski napastnik.

Dlatego Lewandowski, niezależnie od przebiegu sobotniego wieczoru, zakończy sezon 2012/13 jako pewniak do czołówki Złotej Piłki.

Historycznie nasi piłkarze wypadają nader skromnie, tylko Kazimierz Deyna w 1974 oraz Zbigniew Boniek w 1982 r. (obaj po brązowych medalach reprezentacji na MŚ) zdołali dopchać się do najniższego stopnia plebiscytowego podium. Tymczasem swojego zdobywcę Złotej Piłki oklaskiwali Bułgarzy, Duńczycy, Północni Irlandczycy, Węgrzy, Szkoci, Ukraińcy. A Czesi nawet dwóch.

Teraz i Polacy będą mieli frajdę ze sprawdzania - szczegółowa punktacja jest ujawniana - kto Lewandowskiego wyniósł ponad wszystkich, a kto wręcz przeciwnie. Będzie intrygująco, także dla tych, którzy lubią wychwytywać znaki potwierdzające lub zaprzeczające pogłoskom, że za napastnikiem Borussii nie przepada Błaszczykowski. Jesienią obaj nie będą już kolegami klubowymi, ale kapitan reprezentacji Polski też odda głos w plebiscycie.

Więcej o:
Copyright © Agora SA