Liga Mistrzów. Koniec świata Barcelony

Zdarzali się tacy, którzy wygrywali z tiki-taką. Bayern pierwszy się nad nią znęcał. Zwycięstwo 4:0 w Monachium, ale przede wszystkim styl gry, czynią rewanż w półfinale Ligi Mistrzów niepotrzebnym

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS i na Androida

Za oknem wiosna, w Lidze Mistrzów trwa jesień Barcelony. Marnieli Katalończycy z rundy na rundę. W 1/8 finału dali się przechytrzyć w Mediolanie; w ćwierćfinale cierpieli już w całym dwumeczu z Paris Saint Germain, awans uciułali po dwóch remisach; w półfinale powłóczyli nogami jakby tiki-taka wyzionęła ducha.

Tak ubogich w idee nie widzieliśmy ich od lat - na połowie przeciwnika nie wymyślili właściwie niczego sensownego, głęboko wycofany Leo Messi do przerwy nie dostał ani jednego (!) podania w okolicach wrogiego pola karnego.

Manuel Neuer wzdychał przed kilkoma tygodniami, że w bramce Bayernu bywa nudno, że po niektórych kolejkach Bundesligi nie musi nawet wchodzić pod prysznic. Jego słowa cytowano jako sugestywną ilustrację oszałamiającej dominacji monachijczyków na krajowych boiskach. Mistrzostwo Niemiec odzyskali, bijąc statystyczne rekordy.

Wczoraj bramkarz Neuer też mógł zanudzić się na śmierć. Owszem, goście tradycyjnie piłkę oddawali niechętnie. Im od 300 meczów nie zdarzyło się trzymać ją rzadziej niż przeciwnik i passę podtrzymali. Ale uprawiali szokująco jałową sztukę dla sztuki. Niby piłkę mieli, ale zapamiętamy tylko akcje wyczarowywane przez gospodarzy. Koniec świata.

Przywykliśmy ostatnio do Barcelony rzężącej jako całość, tym razem zaniemógł nawet Messi, który zazwyczaj potrafi jednym gestem zasłonić wszystkich piłkarzy świata. Nawet nie próbował przejąć władzy nad boiskiem, nie angażował się - co dla niego nietypowe - w pressing. Uraz doskwierał mu chyba bardziej niż przypuszczaliśmy, zwiedzeni jego wieloletnią niezniszczalnością.

Podyskutuj o artykule na blogu Rafała Steca

Nie obyło się bez sędziowskich błędów - Bayern strzelał gole, który powinny zostać anulowane - ale wyniku nie wypaczyły. Przeciwnie, monachijczycy zabawiali się jak Barcelona w chwilach szczytowej chwały. Było 4:0, mogło być efektowniej. Zwłaszcza gdyby arbiter odgwizdał rzut karny za rękę Gerarda Pique.

Przed meczem mówiło się głównie o wyrwie w środku barcelońskiej defensywy, tymczasem Bawarczycy ponieśli straty kluczowe dla skutecznego wywierania nacisku na przeciwnika pod jego bramką. Stachanowców Mario Mandzukicia i Toniego Kroosa zastąpili ludzie, którzy za fizycznym znojem nigdy nie przepadali, skupiając się na pojedynczych dotknięciach dających gole (Mario Gomez) i ofensywnych piruetach (Arjen Robben).

Ale ostatnio w Bayernie wszyscy wychodzą z siebie. Nawet Robben, kiedyś niereformowalny obibok, padał wczoraj w defensywnych wykrokach, jakby rozgrywał ostatni mecz w życiu. Żeby osiągać spektakularne sukcesy, piłkarze muszą się zmieniać. Muszą ich zmieniać trenerzy. Jak Jupp Heynckes, który wyniósł monachijczyków na pułap finału - jeśli nie zdarzy się cud - w drugim sezonie z rzędu. Nie zdarzyło się od lat 70.

Zaraz wybrzmią kazania o końcu ery Barcelony. A może era skończyła się w maju ubiegłego roku?

Nie era Barcelony, lecz era Barcelony według Pepa Guardioli, którego fenomenalne debiutanckie lata jako trenera sprowokowały podejrzenia, że tylko udaje genialnego przywódcę, bo wpadło mu w ręce perpetuum mobile - stworzone do niekończącego się wygrywania w La Masii, najsławniejszego uniwersytetu dla piłkarzy?

Dziś widać, że wielkie drużyny bez wielkiego trenera nie istnieją. Guardiola, który latem zastąpi w Monachium Heynckesa, być może dostanie misję jeszcze trudniejszą niż wygrywanie. Zamiast Bayern ulepszać będzie musiał wspiąć się wyżyny, by go nie zepsuć.

Czytaj relację Z Czuba z meczu Bayern - Barcelona ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.