Ekstraklasa. PZPN gwiżdże na sędziów

Do trzeciej wiosennej kolejki trzeba było czekać, by sędzia Robert Małek wypadł tak, że nie wszyscy mają do niego pretensje. A więc... wreszcie można mu wytknąć błędy. Te, które popełnia osobiście, i te, o które posądzane jest całe środowisko przez niego reprezentowane.

Zobacz kontrowersyjną decyzję Roberta Małka ?

Przełożenie ligowej inauguracji z powodu zmarzniętej białostockiej ziemi spowodowało, że Małek poprowadził w ostatnim tygodniu aż trzy mecze. Po pierwszym (Bełchatów - Jagiellonia) suchej nitki nie zostawił na nim trener gospodarzy, po drugim (Jagiellonia - Śląsk) dostało mu się od gości. W sobotę w Krakowie po spotkaniu Wisła - Widzew musiał odetchnąć z ulgą, bo - nie licząc zaślepionego oszołomstwa próbującego udowadniać, że bramkarzowi łodzian nie należała się czerwona kartka, a Wiśle rzut karny - rzeczywiście nie sposób się do jego pracy przyczepić.

Małka lubi się zestawiać ze znanym angielskim arbitrem Howardem Webbem. Dlaczego? Bo obaj są policjantami, ale na tym podobieństwa się kończą. Webb potrafił zawiesić nieźle zapowiadającą się karierę oficera, postawić na bieganie z gwizdkiem, w efekcie - nieźle na tym wyjść. Dowody? Choćby Order Imperium Brytyjskiego w uznaniu boiskowych zasług, choćby rozstrzyganie finału ubiegłorocznego mundialu. Robert Małek z policyjną blachą się nie rozstaje, z czego wniosek płynie taki, że arbitraż w piłce nożnej traktuje jak hobby. I to czasem widać.

Nawet zaprzeczający zazwyczaj oczywistościom działacze PZPN zgadzają się, że poziom sędziowania jest w Polsce fatalny. Tyle że najczęściej wyprowadzają ten wniosek z kompletnie chybionych przesłanek. W futbolowym światku, zawsze na opak rozumiejącym aferę korupcyjną, uważa się, że to właśnie ona zabrała najlepszych (!) rozjemców. Nieważne, że to rzeczywiście było przecież dość proste - nie popełnić błędu w meczu, za który ustawienie wzięło się przed grą pieniądze. "Kiedyś to mieliśmy sędziów" - do dziś wzdychają z nostalgią betonowe głowy w związku.

Tyle że nawet odwrotny - i dopiero wtedy prawdziwy - pogląd, że afera wyeliminowała najgorszych (bo sprzedajnych) panów w czerni nie zmienia faktu, że dzisiejsi wcale nie są lepsi. I tu dochodzimy do jądra problemu, który - jak utrzymuje wielu fachowców - leży nie tylko w małej liczbie lat i znikomym doświadczeniu aktualnych gwiżdżących. Rzecz w niezrozumiałym oporze, z jakim PZPN udaje, że wprowadza zawodowstwo w tej grupie.

Mimo że miało być zupełnie inaczej - przez ostatni rok nie przybył polskiej piłce ani jeden profesjonalny arbiter, wciąż mamy sześciu głównych i dziesięciu liniowych. Uwzględniając dodatkowo konieczność odpoczynku, ewentualne zawieszenia i zwykłe losowe wypadki - nie ma szans, by kilka spotkań w każdej ligowej kolejce nie toczyło się pod okiem amatorów.

Ktoś, kto przez cały tydzień żyje innymi sprawami, pracuje w innym zawodzie i zajęty jest innymi myślami; otóż taki ktoś nie jest idealnym kandydatem, by w weekend decydować o futbolowych wynikach. Tylko dlatego, że to lubi, akurat ma dzień wolny, a PZPN mu na to pozwala. I jeszcze za to nieźle płaci...

Publiczną już właściwie tajemnicą jest kolejny konflikt między PZPN a Ekstraklasą SA, która daje związkowi pieniądze na sędziów i nic dziwnego, że chciałaby w zamian gwizdania na poziomie zamiast prowizorki, która psuje jej produkt. Można się domyślać, że zwłaszcza w ciężkich czasach budżetowych cięć także związek prawdopodobnie próbuje szukać oszczędności w wydatkach na arbitrów - ale są to oszczędności pozorne.

Arbiter zawodowy zarabia w Polsce 12 tys. zł miesięcznie (liniowy 10 tys. zł). Sędzia bez cenzusu kwituje za każdy mecz 3,6 tys. (liniowy połowę tej sumy). Nietrudno zatem policzyć, że gdyby amator dostawał szansę co tydzień, jego dochód byłby wyższy niż pensja profesjonalisty. I to, powtarzam, bez stuprocentowego angażowania się.

Jasne, zawodowcy też się mylą. Ale polskiego futbolu zwyczajnie nie stać na obywanie się bez nich.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.