"Nowe - stare" w PZPN. Zarząd od wewnątrz opisuje Zbigniew Lach

- Będzie mi Michał truł, że ledwie znał "Fryzjera"... Sranie w banie. Doskonale go znali wszyscy - mówi Zbigniew Lach, działacz piłkarski z Krakowa, wybrany do nowego zarządu PZPN.

Rafał Stec: Podczas zjazdu PZPN wściekał się pan na nadużywanie słowa "beton". Twierdził, że nie można nikogo wyzywać od betonu ze względu na staż, że długi staż nie jest dla działacza wstydem. To w piłce w ogóle istnieje beton?

Zbigniew Lach: Oczywiście. Zaliczam do niego ludzi operujących sposobem działania i myślenia nienadążającymi za rzeczywistymi zmianami, które są w życiu, w piłce... Wszędzie są. Bo życie pędzi naprzód. Dla mnie beton myśli nie na dzisiejszy czas, nie tymi kategoriami. Mówi komunałami. Takich działaczy się spotyka. W PZPN-ie czasem też.

Dużo betonu w nowym zarządzie?

- Jeśli minister Drzewiecki liczył na to, że opinia publiczna będzie kreowała nowych członków zarządu, to się pomylił. Po co na miesiąc przed wyborami wpuszczał kuratora? Według ministra kurator wyczyścił sprawy... Jakie sprawy?! Nic nie wyczyścił.

Związek jest pod ostrzałem opinii publicznej. Dlatego dla mnie to bardzo znamienne i bardzo dobre, że w wyniku wyborów odeszli ludzie, którzy kiedyś byli sędziami. Bez nich o korupcję trudno. Ale już słyszałem wniosek członka nowego zarządu, żeby zapraszać na nasze posiedzenia baronów wojewódzkich. Więc mówię: "Chwileczkę, wtedy się nic nie zmieni, tak było dotychczas". Słyszę, że baronowie muszą mieć prawo głosu. To ja: Można wpływać na posiedzenie, nawet jeśli się nie głosuje nad uchwałami. Przecież jest wydział piłkarstwa terenowego, gdzie ci panowie mogą się spotykać. Daję drobny przykład - to dla mnie jest właśnie beton.

Dzień przed wyborami minister Drzewiecki był w Krakowie, poszliśmy na papierosa. Mówię mu: "Jutro to mnie pan przeprosi". - Za co? - Że włożył mnie pan do jednego worka z przestępcami. A ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Skończyłem karierę, wskutek obiektywnej prawidłowości się zestarzałem, więc gdzie będę działał? W kółku różańcowym?! Słowa ministra były nie w porządku. Mówił o 34 przestępstwach w PZPN-ie, a chodziło o 34 nieprawidłowości. No i zarząd je naprawił w trzy godziny. Inna sprawa, że powinien wcześniej się nimi zająć.

Ale Listkiewicz związkiem nie kierował, lecz rządził. We władzach mieliśmy dwóch ludzi z Krakowa: kolegę Niemca, szefa naszego okręgowego związku, i kolegę Hańderka. Pytałem ich: "Od czego wy tam jesteście?". Odpowiadali, że to wszystko nie takie proste, jak mi się wydaje, bo jest 35 członków zarządu, niełatwo się przebić... Ja bym trzasnął drzwiami i wyszedł.

Listkiewicz aż tak źle prezesował?

- Kierowanie takim związkiem polega na tym, że się podejmuje decyzje, ale wcześniej radzi kolegów. A on sobie bez konsultacji, huh, 600 tys. euro pensji dla Beenhakkera przeznaczył. Może najwyżej pytał Listkiewicz swojego zastępcę, ale też wątpię, bo Kolator mi zaprzeczył.

Listkiewicz uchodził za zakładnika betonu. Wychodzi, że było odwrotnie.

- Bardzo trafnie. Nawet się zastanawiałem, dlaczego on ma taki wpływa na wszystkich, przecież zaczynał jako dziennikarz, niewysokich zresztą lotów... A rządził autokratycznie.

To dlaczego w wyborach dostawał blisko stuprocentowe poparcie?

- Fakt, w tajnym głosowaniu tylko pięć osób go skreśliło. To są jaja. I potem narzucał swój styl, zrobił zarząd zakładnikiem. Zastanawiałem się, za co? Bo nie ma w życiu nic za frajer. Byli kupowani członkowie zarządu jakimiś gratyfikacjami? Bilety to żadna gratyfikacja, bo mnie stać, żeby sobie kupić bilet...

To czym mógł prezes kupować?

- No! I to jest tajemnica poliszynela... (śmiech) W zarządzie zostały resztki betonu. Jeśli się lata w nim zasiada, to stare nawyki jeszcze pokutują. Ale będzie zmiana. Jak znajdzie się już jedna owca niepokorna jak ja czy druga... Byłem zaskoczony, bo przy ustalaniu pensji prezesa Laty pierwsza odzywka członków zarządu Masioty i Adamusa brzmiała: "Po ile my będziemy mieli?". Patrzę na jednego, na drugiego, miny mieli niewyraźne, jak się dowiedzieli, że tutaj trzeba społecznie.

Ilu się dostało niepokornych?

- Jest jeszcze Hańderek, który nie wszedł do zarządu, ale jako przewodniczący komisji rewizyjnej uczestniczy w posiedzeniach z głosem doradczym. I już raz dobrze powiedział. Jak Masiota tłumaczył, że prezes spółki Ekstraklasa zarabia jakieś 40 tys., to ktoś się wychylił, żeby Grześkowi dać 35 tys. A Hańderek na to, że strzeliliby sobie w stopę, że na początek można dać tyle, ile miał Listkiewicz, który zresztą dostał podwyżkę, bo odpowiadał za Euro. No i Grzesiek zarabia 28 tys. brutto.

Z kim się panu najlepiej współpracuje?

- Bliżej się poznałem z Greniem, bo robił kampanię Grześkowi. To facet, który na pewno chce dobrze działać. A jak? No, różne opinie krążą, ja się muszę sam przekonać. Czy chce dobrze dla piłki, czy swoje sprawy ubijać, to się wyczuje.

Okręgowym związkiem na Podkarpaciu rządzi bardzo twardą ręką.

- Ja byłem trzy razy radnym w Krakowie i przewodniczącym komisji sportu i wiem, że czasem trzeba być bojowym. Nie można siedzieć w kącie i czekać, aż cię znajdą. Trzeba wyartykułować swoje racje.

Ktoś jeszcze poza Greniem przypadł panu do gustu?

- Nie znam jeszcze wszystkich... Bugdoła znam z kontaktów ze Śląskiem, człowiek spokojny, no ale nie wiem, bo to wychowanek śp. Dziurowicza. Czas pokaże, jak się to wszystko rozwinie. Zanosi się, że powinno być czyszczenie, takie powolne. Niech pan pyta o ciekawsze sprawy.

A skąd wziął się Zbigniew Lach, nowa siła w zarządzie?

- W piłkę zacząłem grać w 13. roku życia, w trampkarzach Kolejarza Prokocim, trzecioligowca spod Krakowa. W 1961 roku kupiła mnie Wisła. Grałem do 1966 roku - gdyby wtedy były pieniądze jak dzisiaj, to bym się dłużej trzymał. Doszedłem do wniosku, że trzeba zacząć studia. Wzięli mnie jeszcze do Stali Mielec, tam spotkałem na treningu Henia Kasperczaka, który przed wojskiem uciekał. I Grzesia Latę w juniorach widziałem... Zdążyłem zagrać przeciw Piechniczkowi, Jezierskiemu, Koryntowi. I przeciw Kopaczewskiemu, kiedy Wisła spotkała się w Łodzi ze Stade de Reims na 40-lecie "Przeglądu Sportowego". Biegałem za tym Kopaczewskim, bo chciałem go kopnąć. Nie udało mi się. Taki szybki i takie zwody miał. Sakramenckie. Miałem wtedy 20 lat. To była ambicja, sławę sieknąć.

Kiedy pan grał, to rzeczywiście resorty ustalały, kto zdobędzie mistrzostwo, a kto puchar?

- Znam taką historię, że Zagłębie Sosnowiec musiało wygrać z ŁKS-em, w którym bronił Tomaszewski. Szukali dojścia do Janka, bo bali się związanego z Sosnowcem Gierka. No i wiadomo, jak się skończyło. 2:0, Tomaszewski puścił dwie bramki.

Sugeruje pan, że chciał puścić?

- Nie sugeruję, ale wiem, że 100 tys. starych złotych poszło. Nie wiem, gdzie poszło. Nie powiem, że Tomaszewski, przecież nie jestem taki głupi. W każdym razie naciski były. Sam przeżyłem mecz z Szombierkami w 1964 roku, kiedy Wisła spadła. Dwóch naszych działaczy wzięło pieniądze, żeby kupić mecz. Do przerwy prowadzimy 3:0, do szatni wpada bytomski stoper Działach i krzyczy do naszego stopera Władka Kawoli: pieronie, gdzie pieniądze?! Władek na to: Poszły pieniądze, działacze wzięli. Nie dali wam? No nie. Tak się wkurzyli, że skończyło się na 3:3. [Gole Szombierki strzelały w 70., 85. i 90. minucie].

Korupcja była zawsze, ale tym, co dzieje się teraz, jestem przerażony. Wójcik ma zarzuty za lata 2003-04? Wójcik to powinien odpowiadać od dziesięciu lat za ustawianie meczów. Gdzie nie przychodził, to miał ratować, załatwiać z sędziami. W Hutniku krakowskim też był.

Robił pan coś z tym?

- Skąd... No jak? Nie masz kompetencji, możesz sobie pogadać. Teraz prokuratura mówi o całej ustawionej rundzie! Chciałem nawet zrezygnować z piłki, skoro nie mam nic wpływu...

Dlaczego pan został?

- Jak człowieka sport nauczył walki, to walczy. Swoją drogą myślałem, że skoro opinia publiczna występuje przeciw PZPN-owi, to cały związek rozwalą. Przecież posłów wybiera się nowych.

Władze PZPN-u nie nie zależą od opinii publicznej.

- Niestety. Dlatego gdybym był ministrem sportu, nie wpuszczałbym kuratora, tylko się spotykał z delegatami. W grupach. Panowie, zastanówcie się - apelowałbym.

Przekonałby pan ich?

- Trzeba próbować.

Będzie mi Michał truł, że ledwie znał "Fryzjera"... Sranie w banie. Doskonale go znali wszyscy. Przerażające.

W zarządzie zasiada Henryk Klocek, który rozmawiał przez telefon z "Fryzjerem" kilkaset razy w roku.

- Z kochanką się nie gada tyle. On nie powinien w ogóle startować.

Dlaczego nie powiedział pan tego na zjeździe?

- A jak w pięciu minutach zmieścić wszystko? Prywatnie to mu swoje powiedziałem. On dzwonił do naszego kolegi Niemca i mówił: "Niech mnie zamkną, jestem przygotowany".

Nie tylko z nim mamy problem. Źródło całej afery było w poznańskim, a szef wielkopolskiego ZPN, pan Antkowiak, też trafił do zarządu. Nie powinien. W firmie dobry dyrektor musi wiedzieć o wszystkim. Jeśli na jakimś terenie korupcja przybrała ogromne rozmiary, to szef musi zrezygnować. Niestety, delegaci go wybrali. Gdzie mają oczy?!

Hańderka pan chwali. Nie przeszkadza panu, że w stanie wojennym na zlecenie bezpieki pisał paszkwile na opozycjonistów i jako bezwzględnie dyspozycyjny dziennikarz uczestniczył - wedle wspomnień ludzi "Solidarności" - nawet w przesłuchaniach?

- Mówię mu: przecież byłeś na kontakcie w SB. Zaprzecza, ale nie wierzę. Widzi pan? Ludziom nie przeszkadza. Ale proszę bardzo, niech pan drąży.

To gdzie te zmiany?

- W tym towarzystwie będzie o nie trudno. Pytam przed wyborami kolegę Latę: "Panie Grześku - a potem Grześku, przecież on młodszy ode mnie o wiele lat - czy jest raport z mistrzostw Europy? Przecież Beenhakker miał za zadanie wyprowadzić nas z grupy". Lato odpowiedział, że walczył, ale bez skutku. Mówię: "To nie jest walka skuteczna, trzeba było do oporu. Panie Listkiewicz, dawaj pan raport. Nie dał Beenhakker, to poprosić go na zarząd, niech się facet wytłumaczy. Proste jak drut. To skandal, jeśli pracownik usługowy, jakim jest Beenhakker, robi sobie konferencję prasową i mówi, żeby rozkurzyć ten PZPN, czyli jego pracodawcę. Nie tędy droga. Nieładnie".

Ja już się na zarządzie upominałem, raport musi być. Beenhakker teraz myśli, bo trzy miesiące minęły, a raportu nie ma. Co on wymyśli? Drużyna była nieprzygotowana kompletnie. Siedziałem w Austrii, wstyd mi było na to patrzeć. Wszedł Jop po przerwie, katastrofa, jak stary dziadek grał. To mi się wszystko nie podobało. Dlatego się cieszę, że nastąpiła zmiana w PZPN.

Dlaczego głosował pan na Latę?

- Przemyślałem wszystko. Miałem dwóch kandydatów. Najinteligentniejszy to Boniek...

Nie Kręcina?

- On jest słaby mówca. Ja Zdzisia lubię, ale nieee. Jeśli Listkiewicz robi sobi jaja od 1999 roku, a Zdzisiek z nim współpracuje, to co, nie wiedział o niczym?

Wracając do Bońka, to pomyślałem, że nie całkiem jest czysty, znam historię z licencją dla Widzewa... Wahałem się. Dzień przed wyborami Drzewiecki mówi, że Lato najgorszy, że beton. Jaki beton?! Pierwsza kadencja i już beton?

Może nie chodziło mu o staż, tylko - jak panu - o mentalność?

- Może. Ale nie podobały mi się te słowa. I znajomość Drzewieckiego z Bońkiem. Proste...

Lato nie objął prezesury po wielu latach sukcesów menedżerskich...

- Prezes powinien być z zewnątrz. Sympatyk, który kocha piłkę.

Tego też pan na zjeździe nie powiedział.

- Nie zdąży pan, rany boskie, nie zdąży powiedzieć wszystkiego w pięć minut! A miałem tyle pomysłów... Dla mnie prezes powinien być znaną publicznie postacią, nawet i politykiem. Odciąłby tę starą gwardię. Lato też jest ze starej gwardii. Były piłkarz, zna się z nimi wszystkimi.

Wymieni pan jakieś jego osiągnięcia z kadencji w Senacie?

- Nooo, nie zabierał głosu. A wie pan, że wybudował pół kościoła w Mielcu?

Nie wiedziałem.

- Widzi pan. A mógł wtopić kasę w co innego. Ludzie narzekali, że z SLD, choć nigdy w partii nie był, a Grzesiu wybudował kościół. Na otwarcie boiska w nowosądeckim przyjechał jego przyjaciel, polski misjonarz z Argentyny, który wspomina, że jak był proboszczem w Mielcu, to Lato dawał pieniądze. To ładnie z jego strony.

Upadającej Stali Mielec jako wiceprezes nie pomógł.

- No co mógł pomóc?

Po zakończeniu kariery piłkarsko-trenerskiej nie zrobił kompletnie nic.

- Tragedia polega na tym, że trzeba było wybierać z tamtych czterech kandydatów.

Lato mniejszym złem?

- Ja tego nie powiem. Ale mógłby być człowiek z zewnątrz. Bo np. taki Antek Piechniczek. Świetny piłkarz, trener. I co z tego. We Wiśle sobie siedzi... To w ogóle są jaja - jeden wiceprezes we Wiśle, drugi w Chorzowie, trzeci w Lublinie. O dupę rozbić to wszystko.

Całość rysuje się...

... niewesoło. Tak. Nie ma rewolucji. Tylko w sensie personalnym jest. Tyle razy obiecywał ten Listkiewicz dymisję i wreszcie się podał. Kolatora wycięto. Kozińskiego, co miał być wiceprezesem, też. Ale jego wycięto dlatego, że nie głosował na Latę. Skumał się z Warszawą, na dwa fronty grał. No i przyplątał się ten, co był czwartym kandydatem - Jagodziński. Chłopak, który chodzi za PSL-em od lat. Załatwiają mu posady. Na szczęście nie dostał się do zarządu.

Pan się dostał. Co pan robił dotychczas?

- Najpierw skończyłem zaocznie prawo na UJ. Przestałem grać jako 28-latek i ze Stali przeszedłem do pracy zawodowej - na kierownicze stanowiska. I zacząłem działać. Zostałem wiceprezesem w Prokocimiu. W 1985 roku przyszedł do Wisły śp. generał Gruba, który się zastrzelił. Szukał cywili do klubu [wtedy milicyjnego] i mnie namówił na zastępcę szefa sekcji piłki nożnej, bo udzielałem się w okręgowym związku. Po kilku latach się wyłączyłem, dopiero w 1992 poszedłem na walne zebranie krakowskiego OZPN i skrytykowałem władze, co się ciągnęły od komuny.

Co pan krytykował?

- Sposób kierowania, biurokrację, że związek powinien być dla piłkarzy, a nie odwrotnie. W kolejkach trzeba było wystawać parę godzin, żeby zatwierdzić zawodnika. No i wybrali mnie najpierw na przewodniczącego komisji rewizyjnej, a w następnej kadencji na wiceprezesa. Teraz jestem od spraw organizacyjno-finansowych. I tak się to ciągnie.

Zlikwidował pan biurokrację?

- Starałem się.

To działalność społeczna, dla dobra wspólnego. A zawodowa?

- Byłem prezesem trzech spółdzielni i dyrektorem dużych przedsiębiorstw. Dyrektorem handlowym krakowskich Fabryk Mebli, dyrektorem ekonomicznym Fabryki Wyposażenia Budownictwa, dyrektorem Zakładów Dezynfekcji. Jak mnie pytają, ile razy pracę zmieniałem, to zaznaczam, że znikąd mnie nie wyrzucano. Byłem niespokojnym duchem. Cztery lata pracy, te same problemy, ci sami ludzie, te same babki... Nudziło mi się, to szukałem czegoś nowego.

Więcej satysfakcji dawała praca w piłce nożnej czy zawodowa?

- Zawodowa. Tam miałem większą możliwość wyżycia się, wykazania. Byłem facetem z temperamentem. Kiedyś wybrali mnie na wójta Michałowic i radnego w Krakowie. Zrezygnowałem z wójta - na władzę nie jestem chory, na pieniądze nie lecę, łapówek brał nie będę, po co mam się narażać? Będę sobie radnym. Mój kardiolog też powiedział, że jako wójt miałbym przechlapane, a przeżyłem już zawał serca. Miałem też zator w mózgu i straciłem mowę, na szczęście dziś dobrze funkcjonuję.

Dlaczego w piłce nie dało się wykazać?

- Może i pole manewru było, ale trzeba znaleźć ludzi. A jak wchodzisz między wrony, kracz jak one. Ciężko było. Największa mafia to sędziowie. Obserwowałem nawet w krakowskim związku - poustawiali się w różnych komisjach i dyktowali warunki. W latach 90. oglądałem wiele meczów ewidentnie drukowanych. Nazwisk nie podam, mowy nie ma. Chociaż jak obserwatora Suchanka zamknęli za 2,5 tys. zł, to mówiłem, że to nie pierwsza łapówka... Niektórzy twierdzą, że jeśli nikt nie da, to arbiter nie weźmie. Ja mówię, że gdyby arbitrzy nie brali, toby im nie dawali. A tu jeszcze parasol ochronny. Listkiewicz, Kolator.

Sprzedajni wciąż gwiżdżą?

- Młodzi przyszli. Jeszcze gorsi. Starsi poszli na kolację, popili, oni piłkę kochali. A dzisiaj młodzież od razu pyta, ile można zarobić. Teraz idei, miłości do futbolu nie ma. Czuję to nosem.

Będę walczył o to, żeby od sędziowania odsuwać nie tylko skazanych za korupcję, ale i tych, którym tylko postawiono zarzuty. Wynotuję sobie nazwiska tych z zarzutami, pokażę Lacie. Chcę to przeprowadzić 25 listopada. To wszystko dżungla, ale każda dżungla jest do wykarczowania. Tylko czasu potrzeba. I czystych rąk.

Poprą pana?

- Jeśli nie poprą, to będzie pierwszy sygnał, że beton twardo się trzyma.

Straszy pan. Było tak źle z korupcją, a robi się jeszcze gorzej?

- Proponowałem działaczom z prezydium OZPN, żeby poszli na mecze i wynotowali, do kogo mają zastrzeżenia.

Nie chodzą?

- Nie bardzo.

Z jakich swoich osiągnięć w piłce jest pan dumny?

- Wytargowałem u prezydenta Krakowa zwolnienie małych klubów z płacenia za użytkowanie wieczyste gruntów. To był sukces, chociaż nie obyło się bez walki. Drugi to zlikwidowanie tamtej biurokracji - wysyła się listy z nazwiskami graczy, nie ma kolejek.

Dzisiaj można e-mailem...

... tak robią na Dolnym Śląsku. Tam to podpatrzyłem. W innych regionach różnie z tym bywa.

A teraz jakie ma pan plany na kadencję w zarządzie PZPN?

- Nie zastanawiałem się jeszcze. Na pewno każdy człowiek cele ma, jak przystępuje do działania. Na pewno chcę, żeby wszystkie sprawy były przedstawiane na posiedzeniach zarządu, a nie załatwiane po cichu.

Dlatego na drugim posiedzeniu zacznę od prośby, by odczytać wszystkie uchwały z pierwszego. Bo wie pan - wpada się na zarząd, potem spieszy na pociąg, ostatni o godz. 19 czy 20... Może powinienem wszystkie głosowania notować, ale zażądam protokołu. Tyle na wstępie. A w ogóle, jak tę piłkę uzdrowić? To jest dopiero pytanie... Tacy mądrzy ludzie w tym kraju i nie wiedzą (śmiech).

Jakby pan sklasyfikował jej najważniejsze problemy?

- Po pierwsze, sędziowie. Ocenianie powinno być przejrzyste, noty obserwatorów jawne. Ludzie chodzą na ekstraklasę i skonfrontują sobie. Po drugie, szkolenie młodzieży. Podoba mi się, co robi minister Drzewiecki z "orlikami", chociaż trochę pocyganił samorządy, które muszą wyłożyć 30 proc. na budowę i potem jeszcze dwa lata boiska utrzymywać. No, ale młodzież gra. I to do 10 wieczorem. A z ilości, jak mówi prawo ekonomii, rodzi się jakość.

OK, będą mieli gdzie kopać. A kto ich będzie uczył kopać?

- Problem zaczyna się i kończy na finansach. Jeśli trener instruktor pracujący z młodzieżą zarabia 300-400 złotych, to kto będzie chciał szkolić? Wszystko się zaczyna w życiu od kasy.

Gdyby mieli zarabiać nawet 1000 zł, co nie jest wielką sumą, trzeba by fortuny na 150-procentowe podwyżki. Nierealne. Odpada. Co robić?

- Praca u podstaw. Trzeba dalej ciągnąć z budową nowych ośrodków, bo na to pieniądze się znajdą.

Pan zaczął trenować jako 13-latek, dzisiaj na świecie zaczynają siedmiolatki albo i młodsi. Ktoś musi umieć się dziećmi w tym wieku zajmować, w innych krajach są od tego osobne kursy... Powtórzę: skąd wziąć fachowców?

- Nie mam recepty. Cały system leży. Dwie, trzy godziny naszego słynnego WF-u w szkołach to jest żenujące. Obserwuję chłopców w trzeciej i czwartej lidze. Są szybcy i agresywni, ale za moich czasów byli lepsi technicznie i lepiej wygimnastykowani. Ja w wieku 58 lat robiłem na plaży salto! Dzięki piłce. Teraz weszła inna cywilizacja - komputery, telewizja, zespoły muzyczne.

Do innych krajów też weszła, ale grają tam lepiej.

- Oczywiście. Trzeba organizować.

Pan nie ma pomysłu na szkolenie. Ktoś w zarządzie ma?

- Engel rzucił kiedyś jakiś pomysł, ale nierealistyczny, to była kompromitacja. Ale szkoleniowcy się znajdą. Chodzi masa trenerów z papierami, którzy nie trenują drużyn, bo nie mają pracy. Każdy szuka jakiegoś cwaniaka.

Smutne. Nie widać żadnego pomysłu...

- No nie widać.

To może za granicą poszukać? Może od selekcjonera Beenhakkera...

- Reprezentację to my we dwóch moglibyśmy wziąć! To nie sztuka klocki poukładać.

... cenniejszy byłby obcokrajowiec na stanowisku szefa szkolenia. Fachowiec z doświadczeniem, który pomógłby wymyślić wydajny system wychowywania młodych?

- Dobry pomysł. My w Krakowie już to robimy. Co roku zapraszamy trenerów i przyjeżdża z wykładami znany trener Venglosz. Jak zaczynaliśmy, mieliśmy 150 słuchaczy, teraz jest 400. Ja funduję im tylko obiad, bo to cały dzień trwa. Może coś z tego wypączkuje.

No i przyjechał pan do Krakowa, pogadaliśmy sobie.... Zostaje pytanie: co dalej? A co dalej, zobaczymy.

"On będzie rozbijał beton w PZPN" - komentuje na swoim blogu Rafał Stec

Więcej o:
Copyright © Agora SA