Uwaga, w lidze rozbiórka! Grozi zawaleniem

Albo trener Smuda jest kompletnym dyletantem, który nie zauważyłby talentu, nawet gdyby talent ugryzł go w siedzenie, albo potwierdza dość powszechne podejrzenie, że Śląsk nie gra po mistrzowsku, a Ruch po wicemistrzowsku, a sensacyjne rozstrzygnięcia zawdzięczamy przede wszystkim skandalicznej beznadziei tzw. potentatów.

Zobacz mistrzowską fetę Śląska [WIDEO]

Nawet bez nurkowania w archiwach bez najmniejszego ryzyka możemy ogłosić, że jeszcze nigdy mistrzem i wicemistrzem nie zostały drużyny, o których nie wystarczy powiedzieć, że nie mają reprezentantów Polski. To tylko by rozmazało osobliwy krajobraz na szczytach, skoro Franciszek Smuda w ignorowaniu klubów teoretycznie czołowych posunął się jeszcze dalej - nie zmieścił piłkarza Śląska oraz Ruchu ani w bardzo szerokiej kadrze 26-osobowej, ba, wśród 80 powołanych w trakcie całej kadencji ludzi podarował im tylko epizody tak drobniutkie, że nikt ich nie pamięta. Np. chorzowscy snajperzy Piech i Jankowski - zwłaszcza ten pierwszy uchodzi za perspektywicznego z przyczyn nieodgadnionych - zajrzeli do drużyny narodowej raz, każdy z nich uciułał 45 minut truchtu w trzeciorzędnym, grudniowym sparingu z Bośnią i Hercegowiną, w którym autentycznie reprezentacyjnie wyglądały na boisku wyłącznie koszulki.

A przecież mistrz i wicemistrz oparły się ogólnoligowemu trendowi, nie rzuciły się do masowego importu obcej siły roboczej, zgromadziły kadry wybitnie polskojęzyczne. Co ogranicza liczbę objaśniających paradoks hipotez do dwóch. Albo trener Smuda jest kompletnym dyletantem, który nie zauważyłby talentu, nawet gdyby talent ugryzł go w siedzenie, albo mocą swego selekcjonerskiego autorytetu potwierdza dość powszechne podejrzenie, że Śląsk nie gra po mistrzowsku, a Ruch po wicemistrzowsku, że w obu klubach tłoczą się kopacze co najwyżej rzetelni, że sensacyjne rozstrzygnięcia zawdzięczamy przede wszystkim skandalicznej beznadziei uprawianej przez tzw. potentatów.

Osobiście przychylam się do tego ostatniego wariantu, na facebookowej stronie swojego blogu pozwoliłem sobie przyrównać pęd naszych ligowców po tytuł do wyścigu kulawych żółwi, co dziś wydaje mi się wręcz przesadnie łagodnym eufemizmem. Nie zamierzam jednak rozpaczać nad przyszłym losem Śląska - już wiemy o nieuniknionej rozbiórce drużyny - oraz Ruchu w europejskich pucharach. Rywalizacji o triumf w lidze nie wypada sprowadzać tylko do wyłaniania możliwie idealnego - w teorii - kandydata do reprezentowania nas w eliminacjach Champions League, mistrzostwo Polski to cel sam w sobie, najbardziej prestiżowy w ujęciu krajowym, wynagradzający wysiłek całego sezonu.

Jeśli jeszcze zgodzimy się, że tabela ma odzwierciedlać rzeczywistość boisk, to Śląsk z Ruchem zaczną wyglądać na zwycięzców dobranych perfekcyjnie, właśnie takich, na jakich polska liga zasługuje. Ani lepszych, ani gorszych od pokonanych konkurentów, sprawiających wrażenie przypadkowych, topornych w akcji. I o tyle, by tak rzec, sympatycznych, że wprawiających swoich kibiców w ekstazę, o której śnili od dziesięcioleci, zapewne intensywniejszą niż potencjalna radość zdemoralizowanych sukcesami wielkopańskich fanów z Krakowa, Poznania czy Warszawy.

Mistrz powinien wyglądać byle jak, bo liga, choć emocjami kipiąca po ostatni weekend, wyglądała byle jak. Gole padały najrzadziej od ćwierćwiecza, w szlagierach piłkarze serwowali nam zazwyczaj gnioty grożące ostrym zatruciem, lśniące stadionowe cacka rzadko zapełniały się choćby w trzech czwartych. Wiosna w pełni usatysfakcjonowała chyba tylko kiboli, którzy niemal co kolejkę doprowadzali do przerywania meczów, a swoim upodobaniem do tandetnej pirotechniki, rozpalanych na trybunach ognisk i wulgarnych ryków oraz innymi prymitywnymi rozrywkami utrwalali stereotyp, jakże nieprawdziwy, że futbolem pasjonują się głównie troglodyci.

Podły sezon przeżyliśmy akurat teraz, po obiecującym poprzednim, pomimo ściągnięcia wielu niezłych obcokrajowców (tylu zagranicznych reprezentantów kraju nie grało u nas nigdy) i wznoszenia wspomnianych stadionów, dzięki którym nasz futbol miał wyjść z jaskiń i przejść przyspieszoną modernizację. Nic z tego, wszędzie tam, gdzie okoliczności powinny sprzyjać rozwijaniu europejskiej firmy, wykonano krok - lub wręcz skok - w tył. Ewentualnie należy się skoku w tył spodziewać za chwilę.

Oto właściciel Śląska Zygmunt Solorz okazał się piłki nożnej zwyczajnie nie lubić, jego plany pożenienia klubu z centrum handlowym nie wypaliły, gigantyczne pieniądze inwestuje gdzie indziej. I już wiemy, że zanim wrocławianie ruszą do walki o Ligę Mistrzów, drużyna się rozpadnie.

Oto Józef Wojciechowski, jedyny chętnie wydający - czy raczej: bezmyślnie trwoniący - pieniądze właściciel klubu w ekstraklasie ogłasza, że Polonię Warszawa całkiem porzuca. Spuściznę zostawia po sobie żałosną - zgraję rozpieszczonych jego bezrefleksyjną hojnością graczy, rekordową liczbę zatrudnianych i zwalnianych trenerów, kupienie miejsca w ekstraklasie, niezdolność poprowadzenia drużyny choćby do podium. Zasłużył się głównie dla parszywienia ligowych obyczajów.

Oto Bogusław Cupiał - najstarszy stażem wśród naszych bossów, pomimo bezliku przykrych doświadczeń niereformowalny - po raz kolejny rozmontował drużynę, jego Wisła po raz kolejny zaczyna od zera, po raz kolejny wchodzi do niej Jacek Bednarz, który od pierwszego dnia uprawia jawny sabotaż. W trakcie sezonu opowiada o czystce w szatni, ostatecznie odbierając motywację przeznaczonym do odstrzału; rozgłasza, że na rynku transferowym będzie polował na Polaków, pogarszając własną pozycję negocjacyjną. I w ogóle cierpi, w udzielanych wywiadach lamentując, w jakich potwornych opałach znalazł się po przyjęciu w Krakowie posady dyrektora sportowego.

Gdy wspomnimy jeszcze tradycyjny chaos w Legii (wyprzedawanie kluczowych graczy w przededniu rundy wiosennej, krzyczącą niekompatybilność zarządców, plotki o wycofywaniu się ITI), niezmiennie duszącą drużynę oszczędność właściciela Lecha, z trudem wymęczoną ucieczkę od degradacji grającej na efektownym obiekcie Lechii, a także niezdolność do wzmocnienia składu przed pucharami Ruchu, to okaże się, że wszędzie tam, gdzie powinny być powody, żeby było lepiej, jest średnio lub coraz gorzej. Wciąż nie możemy się doczekać klubu rozwijającego się szybko, konsekwentnie i harmonijnie, nierujnującego własnego wysiłku, zmierzającego ku europejskim standardom bez bałaganiarskich, porywczych ruchów działaczy, które chcielibyśmy znać tylko z anegdot o osobliwej kulturze futbolu na Bałkanach.

Nade wszystko jednak nie możemy się doczekać właściciela klubu, który dobór kompetentnych menedżerów poprze zdecydowaną ofensywą inwestycyjną.

A choćby i nadciągnął ze Wschodu. Futbolowa Europa z mieszanymi uczuciami przyjmuje inwazję bliskowschodnich bonzów, ja zaczynam za nimi tęsknić. Był czas, że nasza piłka zachłysnęła się zagranicznymi trenerami, wciąż trwa czas zachłyśnięcia się zagranicznymi graczami. Może nadszedł czas na zagranicznych, nawet egzotycznych, prezesów? Wiem, pobrzmiewa desperacją, ale z rodzimym know-how i budżetem nasz klubowy futbol ewidentnie nie umie nadążyć nad całym rozwijającym się krajem, zdolnym oprzeć się ekonomicznej zapaści i konsekwentnie awansującym w międzynarodowych rankingach klasyfikujących komfort życia. Bez cywilizowanej wersji Wojciechowskiego - władcy absolutnego, bogatego i szczodrego, lecz zarazem oświeconego - skoku na stałą obecność w Lidze Mistrzów możemy wypatrywać latami.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Śląsk Wrocław najlepszy w ekstraklasie [ZDJĘCIA]

Więcej o:
Copyright © Agora SA