Robert Górski: Piłka nożna to apogeum antycznego dramatu

- Na nowym stadionie Legii nie byłem, ale stary oczywiście odwiedziłem. Wyciągnęli mnie koledzy, którzy zabrali ze sobą flaszkę wódki. Przed meczem zrobiliśmy ją z gwinta w trzy osoby. Pierwszą połowę obejrzałem, w drugiej dopytywałem jaki jest wynik - mówi w rozmowie ze Sport.pl Robert Górski, członek Kabaretu Moralnego Niepokoju, prywatnie wielki fan futbolu.

Tomasz Zieliński: Maciej Stuhr napisał w twojej książce "Jak zostałem premierem", że powinieneś zostać selekcjonerem reprezentacji Polski.

Robert Górski: - To znaczy, że Maciek naprawdę źle życzy Polsce.

Pofantazjujmy: jaką koncepcję gry reprezentacji miałby Robert Górski?

- Pewnie zrobiłbym to, co Adam Nawałka, a może nawet lepiej. Strefa medalowa byłaby w zasięgu ręki. Przeszedłbym też do historii, w pierwszej minucie wykorzystałbym limit zmian. Rozeszłoby się to echem po całym świecie i byłbym znanym trenerem.

W twojej książce niewiele poświęcasz miejsca futbolowi, ale jedno z pierwszych zdań mówi o tym, że miałeś zostać piłkarzem. Karierę przerwała jednak kontuzja.

- Nie było kariery, którą kontuzja mogłaby przerwać . Nie próbowałem grać w żadnym klubie. Ale bardzo lubiłem pokopać w piłkę rekreacyjnie, w tenisa też. Kontuzja wyeliminowała mnie z tych gier, został mi ping-pong. Chciałem jednak zostać piłkarzem od małego. W szkole podstawowej dostaliśmy zadanie, mieliśmy zrobić rysunek pt. "Kim chcę zostać w przyszłości?". Narysowałem oczywiście piłkarza na mundialu.

A którym piłkarzem chciałeś zostać? W książce piszesz, że ksywka "Kempes" na osiedlu była już zajęta i strasznie cię to bolało.

- Niestety, kolega ją przejął. A to znakomite nazwisko na ksywę, zdecydowanie lepsze niż Góral. To bardziej kojarzy się z kolarstwem.

To kto był największym piłkarskim idolem Roberta Górskiego?

- Oczywiście Zbigniew Boniek. Strasznie żałowałem, że dostał żółtą kartkę na Mundialu w 1982 roku za to, że stał w murze, przypadkowa sytuacja. A może nie do końca przypadkowa, w futbolu nie wszystko jest uczciwe. Pewnie gdybym urodził się wcześniej najbardziej kochałbym Kazimierza Deynę. Oglądałem potem jego nagrane spotkania, sposób w jaki dryblował - to była magia. Nie do końca potrafił się wysłowić, ale na boisku zamieniał się w poetę.

Byłem też zapatrzony w Stanisława Terleckiego. Pamiętam mecz Szwajcaria - Polska, gdy zdobył dwie bramki. Jego brat był znajomym mojego ojca, więc słyszałem o nim w domu i postanowiłem, że będę jak Terlecki.

Zobacz wideo

Razem z Kabaretem Moralnego Niepokoju zrobiliście chyba najwięcej skeczów o piłce nożnej. Dlaczego? Jesteś największym kibicem wśród kabareciarzy, czy po prostu widzisz w tym środowisku duży potencjał?

- Największym kibicem wśród kabareciarzy nie jestem, ale przecież każdy w miarę zdrowy mężczyzna interesuje się futbolem. To niesamowicie wielowątkowa dyscyplina, substytut wojny, rywalizacji między plemieniami. Szatnia piłkarska to przecież miejsce, gdzie są ludzie o wielkich ambicjach i osobowościach. Dramaty, kontuzje, romanse, alkohol, hazard, pieniądze, które pojawiają się znikąd. Potem samotność, gdy po meczu trzeba odreagować emocje. Nam, artystom, jest łatwo. Oni muszą robić to ukradkiem bo dostaną karę, albo stracą formę. Więc idą do kasyna. A to prowadzi do bankructwa i zmienia piłkarza w postać upadłą. Sport, a w szczególności piłka nożna, jako jego najpiękniejszy wykwit w naszej europejskiej kulturze, to apogeum antycznego dramatu.

Piłka towarzyszyła mi od zawsze. Mundial w 1974 pamiętam jak przez mgłę, rok 1978 kojarzę bardziej, ale też nie wybitnie. Natomiast z mistrzostw w Hiszpanii w 1982 r. pamiętam wszystko, każdy wynik, kto zdobył bramkę w jaki sposób.

Mój wielki, 10-piętrowy blok na Bródnie stał naprzeciwko innego wielkiego piętrowca, co więcej, z pięcioma klatkami. Był wtedy straszny upał, każdy otworzył okna w mieszkaniu. Pięć razy słyszałem wielki krzyk, gdy jeden i drugi blok ryknął, a echo poniosło się po całym osiedlu. Takich emocji się nie zapomina. W tamtych przykrych czasach to była jedna z niewielu rzeczy, gdy można było uśmiechnąć i poczuć dumę z bycia Polakiem.

Ciągle jednak szukam odpowiedzi skąd tyle piłkarskich skeczów właśnie u was?

- Sentyment z dzieciństwa, wychowanie w kulcie drużyny Kazimierza Górskiego. Wujek na wsi miał plakat jego drużyny i znałem wszystkich zawodników na pamięć.

Ale nie jesteś spokrewniony z legendarnym selekcjonerem.

- Nie, chociaż czasem mnie o to pytano. Ja zawsze kultywowałem miłość do piłki, mam też wielu kolegów, którzy są pasjonatami futbolu, więc jest z kim o tym rozmawiać. Wielkim kibicem jest np. Tomek Jachimek.

Kabaretowo wszystko zaczęło się od skeczu z Ani Mru Mru. Mieliśmy zadanie, żeby stworzyć skecz wspólny, którego miałem być autorem. Doszedłem do wniosku, że najłatwiej napisać o piłce, o tym co się dzieje w szatni piłkarskiej. Tak powstał "Mecz", gdzie Waldek Wilkołek z Ani Mru Mru gra czarnoskórego napastnika Mbutu. Wokół piłki zawsze działo się coś ciekawego, choć w tamtych czasach niestety niekoniecznie wesołego. Biedny Szpakowski zawsze drugą część drugiej połowy poświęcał na podsumowanie w stylu "dlaczego nam nie wyszło?". Byliśmy przecież blisko mistrzostwa świata, a kilkanaście lat później przegrywaliśmy z Łotwą. Trzeba było jakoś odreagować, a najlepiej odreagowuje się śmiechem

Teraz chyba miałbyś kłopot. Wygrywamy, korupcja zniknęła, działacze się nie kompromitują. Nie stworzyłbyś już "Zjazdu Polskiego Związku Piłki do Zbijaka".

- Rzeczywiście, ten skecz miał opisywać piłkarskie środowisko. A teraz Boniek ma kredyt zaufania, stoją za nim sukcesy do których przyłożył się wybierając Adama Nawałkę na selekcjonera. Kabaret szuka sytuacji, w których można oswoić porażkę, więc rzeczywiście ciężko teraz coś stworzyć

Powiedziałeś kiedyś, że lubisz czytać wywiady z Bońkiem bo zawsze powie coś ciekawego.

- Całe piłkarskie środowisko w Polsce ma bardzo kwiecistą mowę. Przecież Kazimierz Górski słynął z barwnych porównań, które weszły nawet do historii języka polskiego. Jacek Gmoch też był ciekawą postacią, bardzo dowcipny człowiek. Słynny cytat z Janusza Wójcika: "kiełbasy w górę i golimy frajerów" to przecież znakomity tekst. No i jeszcze: "tu nie ma co trenować, tu trzeba dzwonić" - fraza wymarzona dla kabareciarza, abstrahując od smutnego kontekstu.

Od Smudy też ciężko było oderwać wzrok i słuch, mistrz języka polskiego a rebours. Swego czasu polowałem na konferencje prasowe Grzegorza Laty, zwłaszcza kiedy był zmuszony mówić po angielsku. Był taki film "Będziesz legendą człowieku" w którym główne role grali Damien Perquis i Marcin Wasilewski. Ale show skradł im właśnie Lato. Jest moment, gdy obserwuje trening polskich piłkarzy - rarytas, mogę oglądać to non-stop. Rzecz na miarę najlepszych dialogów z "Rejsu" i filmów Kondratiuka.

Boniek jest zupełnie inną postacią. Słuchałem go bardzo często i przejąłem od niego jedną manierę. On mówi bardzo szybko i zawiesza ostatnie słowo, żeby tym słowem rozpocząć następne zdanie. Fajny chwyt. Boniek potrafi pięknie bawić się językiem, używać takich sformułowań jak "lepsi dwaj ranni niż jeden zabity". Tego jeszcze nie wykorzystałem w żadnym skeczu, ale mam to zdanie na ławce rezerwowych. Jestem kolekcjonerem takich powiedzonek. Ludzie potem myślą, że to wymyślam, ale ja po prostu obserwuje. Tak było ze słynnym już "harataniem w gałę"

To już chyba na zawsze będzie kojarzone z tobą.

- Świetnie, przejdę do historii jako człowiek związany ze sportem i kabaretem, dwa marzenia spełnione za jednym razem. Co do haratania, to popularne słowo na Podkarpaciu. "Haratać" czyli zrobić coś z dużym zaangażowaniem. A grało się w "gałę", a nie w piłkę. Połączyłem obie rzeczy i wyszło. Doszło do momentu kiedy premier Tusk użył tego sformułowania podczas posiedzenia Rady Ministrów przed Euro 2012.

I co czuje kabareciarz, gdy premier używa jego wymyślonego stwierdzenia?

- Przyznaję, to fajne uczucie, chyba marzenie każdego pisarza, dziennikarza czy kabareciarza, czyli ludzi zajmujących się słowem. My tworzymy sformułowania, którymi wszyscy się posługują, choć nie znając autora. A język polski to moja największa miłość, większa nawet od kabaretu czy piłki.

Rozmawiałeś kiedyś z Donaldem Tuskiem o "harataniu w gałę"?

- Gdy premier Tusk wyjeżdżał z Polski nagraliśmy krótkie podziękowania, wtedy mieliśmy okazję porozmawiać. Mówił, że zastanawiali się w gronie współpracowników czy skecze z posiedzeń rządu są dla nich szkodliwe, czy jednak pozytywne. Ustalili, że chociaż bywały ostro krytyczne, to jednak ocieplały wizerunek.

W książce piszesz też, że po jednym żarcie o GROM-ie wiadomość zostawił ci generał Sławomir Petelicki, z podziękowaniami, że bardzo mu się podobało. A piłkarze, trenerzy, działacze też się odzywali?

- Nie, ale kiedyś po kabaretonie w Sopocie z prośbą o autograf podszedł do nas Jacek Krzynówek. Bardzo mnie to zdziwiło, bo to ja powinienem wziąć od niego podpis za samą bramkę z Portugalią. Spłoszyłem się wtedy, nie zagadałem, nie powiedziałem nic miłego. Może teraz pan to czyta - dziękuję za wszystkie miłe chwile, panie Jacku!

Przed Euro 2012 często pojawiałeś się w telewizji, byłeś ambasadorem turnieju, widać było, że jesteś zaangażowany w całą imprezę. A potem bum, trzy mecze i koniec. Największe piłkarskie rozczarowanie w życiu?

- Nie, najstraszniejsza była jednak Korea i Japonia w 2002 r. Wtedy jechaliśmy z przeświadczeniem, że wracamy do wielkiego piłkarskiego świata. Zwłaszcza po eliminacjach, które przeszliśmy dość gładko. Cios z Koreą, jeszcze mocniejszy z Portugalią i tyle. Byliśmy wtedy z kabaretem w Wilnie. Wstąpiła w nas fala patriotyzmu, byliśmy w bardzo okazałym budynku Polonii. I usiedliśmy sobie tam, żeby zobaczyć mecz z Koreą... To rozczarowanie zostało mi na całe życie, potem byłem już ostrożniejszy.

Podczas Euro 2012, gdy graliśmy z Czechami, ze złości stłukłem szklankę. Najgorzej, że nie byłem wtedy u siebie w domu. Od razu przeprosiłem właścicieli szklanki.

Ale Euro 2012 nie było bardziej pompowane niż Korea? Turniej u nas, pełne stadiony. I kompromitacja.

- I to przeświadczenie, że jednak gospodarzowi pomagają ściany, musi wyjść z grupy, by uniknąć wstydu. Byłem na meczach z Grecją i Rosją. Ten pierwszy strasznie mnie wymęczył, siedziałem na samej górze Stadionu Narodowego, tuż pod dachem - zamkniętym. Ubrałem złe spodnie, które ciągle mi się kleiły. Gdy była akcja bramkowa wszyscy wstawali, więc ja też, ale byłem obklejony tymi cholernymi spodniami. Potem już zacząłem je trzymać, tak żeby nie dotykały nóg i jakoś dawałem radę.

Rozmawiamy o reprezentacji, a ty pochodzisz z Bródna, czyli dzielnicy Legii Warszawa. Gdzie jest ten klub w twoim życiu?

- Nigdy nie jeździłem na Legię, stałem raczej z boku. Wynika to z mojej konstrukcji psychicznej, ja po prostu nie lubię tłumów. Wychowałem się na Bródnie, ale nie byłem członkiem konkretnej subkultury, a było tam dużo punków czy kibiców Legii. Na mecze zaglądałem raczej na stadion Poloneza, który był lokalnym klubem, wtedy chyba IV-ligowym. Wizytowałem sobie ten obiekt i bardzo mi się to podobało. W niedzielę schodziły się rodziny, był to rodzaj pikniku z sielską atmosferą.

Masz w głowie jakiś pamiętny mecz?

- Raz udało mi się znaleźć za bramką. Nie wiem dlaczego, ale wszedłem na murawę, przelazłem przez dziurę i nikt mnie nie wyganiał. Chyba chciałem zapisać się do Poloneza i po meczu miałem zamiar podejść do trenera. Niestety, nie było wtedy rekrutacji. Działała za to sekcja judo, ale nie za bardzo mnie to interesowało. Jedna rzecz zapadła mi w pamięć z tamtego meczu: dźwięki piłki wpadającej do siatki.

My na Bródnie graliśmy na boiskach, gdzie stała tylko sucha, zespawana bramka. Choć to i tak był cud, o siatce nie było mowy. Moim największym marzeniem było strzelić gola, by piłka wpadła w siatkę i falując w niej wywołała taki charakterystyczny dźwięk. Najczęściej jednak bramką był sweter albo tornister.

Dorastałeś na Bródnie w podobnym czasie co Wojciech Kowalczyk. Znacie się?

- On jest z innego Bródna, z Wyszogrodzkiej, a ja z Krasnobrodzkiej. Prowadził dość bujne życie towarzyskie, ja mniej, więc nasze drogi się nie skrzyżowały.

Byłeś na nowym stadionie Legii?

- Niestety nie. Ale stary oczywiście odwiedziłem. Wyciągnęli mnie koledzy, którzy zabrali ze sobą flaszkę wódki. Przed meczem zrobiliśmy ją z gwinta w trzy osoby. Pierwszą połowę obejrzałem, w drugiej dopytywałem jaki jest wynik, bo nie za wiele widziałem.

Ludzie sportu dawno temu. Jak oni wyglądali? [ZDJĘCIA]

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA