Rok w polskiej piłce. Gdyby nie istniała Borussia

Kluby grają w pucharach gorzej od mołdawskich, reprezentacja spada na najniższe w historii miejsce rankingu FIFA, a na koniec roku właściwie przestaje istnieć. Co zostałoby z polskiej piłki, gdyby nie nasz tercet z Dortmundu?

Zdarzało się ostatnio polskiemu kibicowi fetować zwycięstwo reprezentacji nad drużyną światowej czołówki (Portugalią) i awans na wielką imprezę. Zdarzało mu się oglądać klub ekstraklasy bijącego rywala budowanego po to, by wygrać Puchar Europy (Lech pokonujący Manchester City), i Polaka rozstrzygającego finał Pucharu Europy (Jerzy Dudek w 2005 r.). Ale w tym roku działy się historie jeszcze bardziej niesamowite.

Nasi piłkarze przez lata nie mieli szans, by zostać bohaterami wielomiesięcznej opery mydlanej, nazywanej "transferową sagą". Najlepsze kluby wyrywają sobie tylko supergwiazdy, tylko zmianę pracy przez supergwiazdę relacjonują brukowce z całego kontynentu.

Odchodzenie Roberta Lewandowskiego z Borussii spełnia wszystkie wymogi gatunku. Od półtora roku kibiców zewsząd bombardują informacje o nowym pracodawcy napastnika, bukmacherzy przyjmują zakłady na to, kto nim zostanie. Nawiasem mówiąc, ostatnio kursy się zmieniły, dziś najmniej można zarobić na tym, że Lewandowski zagra w Realu Madryt (5 euro za jedno postawione), prowadzący wcześniej Bayern - wspólnie z Chelsea - spał na drugie miejsce (11 euro).

Transfer Lewandowskiego to epizod, który do polskiego futbolu nie pasuje. Tak jak nie pasują do niego cztery gole w półfinale Ligi Mistrzów, trzech biało-czerwonych grających w finale i zasługujących na miejsce w czołówce na swoich pozycjach na świecie. To nie przesada, angielski miesięcznik "Four Four Two" zmieścił w setce najlepszych piłkarzy świata i Łukasza Piszczka (miejsce 94., choć przez kontuzję na wysokim poziomie grał tylko wiosną) i Jakuba Błaszczykowskiego (82.), i Lewandowskiego (12.). Polaków jest na liście więcej niż Chorwatów, Holendrów i Portugalczyków, co stanowi ostateczny dowód na to, że patrzeć na trio z Borussii, to nie to samo, co patrzeć na polski futbol.

A jeśli wyczerpie się szczęście?

Historia Lewandowskiego, Błaszczykowskiego i Piszczka jest opowieścią osobną także dlatego, że wszyscy podołali kolejnym wyzwaniom rzucanym przez Jürgena Kloppa. W każdym sezonie trener wymagał więcej, a oni z zadań się wywiązywali. Rośli razem drużyną, która najpierw odpadała w fazie grupowej Ligi Europejskiej, by po dwóch latach grać w finale Ligi Mistrzów. Gdyby Polacy się zatrzymali, Klopp pewnie by się ich pozbył. Jak pozbył się niezbędnych kiedyś Mohameda Zidana i Lucasa Barriosa.

To w naszej piłce rzadkość. Polak zazwyczaj szans nie wykorzystuje, zdarza mu się zrobić dwa kroki w przód, by po chwili cofnąć się o trzy. Albo nie ruszać się wcale, pogrążyć się w przeciętności. Spójrzmy na graczy uchodzących za odkrycia 2012 r. Na Dominika Furmana popełniającego w Lidze Europejskiej te same błędy jak rok wcześniej, gdy w pucharach debiutował. Na Jakuba Koseckiego, który w 2013 r. strzelił ledwie dwa gole w lidze (w poprzednim - 9). Na drugiego najskuteczniejszego 18-latka w Europie poprzedniej jesieni Arkadiusza Milika, pierwszą połowę roku spędzającego poza kadrą bijącego się o podium Bundesligi Leverkusen, a drugą w rezerwie broniącego się przed spadkiem Augsburga.

Przykładów jest więcej (Salamon, Wszołek, Borysiuk etc.), jeśli zapomnimy o tercecie z Dortmundu, okaże się, że w tym roku z piłkarzy z pola markę w Europie poprawili tylko regularnie występujący w Zwolle Mateusz Klich i Kamil Glik, który został kapitanem Torino.

Chorobą trawiącą piłkarzy nie wyjaśnimy jednak pogłębiającej się zapaści reprezentacji, która w listopadzie wylądowała na 78., najgorszym w historii miejscu w rankingu FIFA. Owszem, Krychowiak, Polanski i Boenisch przeżyli rok przeciętny, ale nie fatalny, regularnie występowali w silnych europejskich ligach. Powtarzaliśmy to w ostatnim roku wielokrotnie, powtórzmy raz jeszcze: Waldemar Fornalik dysponował talentem, który wystarczał na więcej niż wyprzedzenie w eliminacjach mundialu Mołdawii i San Marino.

Swoją drogą Polacy znów nie awansowali na wielki turniej, choć nie rywalizowali z drużynami ścisłej europejskiej czołówki. W tym wieku ani razu nie trafili na Hiszpanów, Holendrów i Niemców, którym zdarza się przejść przez eliminacje bez straty punktu. Więcej: miewali biało-czerwoni niebywałe szczęście w losowaniach, o poprzednie MŚ rywalizowali ze Słowacją, Słowenią i Czechami. Trafienie na tak słabych rywali w eliminacjach Euro 2016 będzie niemal niemożliwe, także dlatego, że pierwszy raz od lat Polacy wylądowali w czwartym koszyku i zagrają z trzema rywalami teoretycznie lepszymi od siebie.

Niezależnie jednak od tego, na kogo trafią w lutym Polacy, nie będziemy w stanie oszacować ich szans. Do tego czasu Adam Nawałka z drużyną się już nie spotka, a po listopadowym debiucie, w którym otworzył kadrę dla niespotykanej wcześniej liczby piłkarzy ekstraklasy, o drużynie nie wiadomo prawie nic. Prawie, bo można być niemal pewnym, że większość uczestników sparingów ze Słowacją i z Irlandią do meczów o stawkę w kadrze nie dotrwa.

Światełko Dorny

Eksperyment Nawałki najlepiej podsumował Miroslav Radović. Pomocnik Legii, po piątej z rzędu porażce w Lidze Europejskiej do zera, wypalił, że "musimy więcej od siebie wymagać, a nie oszukiwać się słabą polską ligą".

Legia cierpi na tę samą przypadłość, co polscy piłkarze, doskoczenie do średniego europejskiego poziomu, utrzymanie się na nim i mozolne przesuwanie się w górę przekracza jej możliwości. Od lat słyszymy, że w Warszawie powstaje drużyna z zadaniem awansu do Ligi Mistrzów, a jesienią okazało się, że zbudowano zespół nieprzystający nawet do Ligi Europejskiej. Bilans w pucharach jest zatrważający, piłkarze Jana Urbana z 12 meczów wygrali trzy: z walijskimi półamatorami The New Saints oraz Apollonem w ostatniej kolejce LE, gdy walczyli już tylko o to, by nie zostać najgorszym zespołem, który dotarł do tej fazy rozgrywek.

Grzegorz Mielcarski powiedział "Gazecie", że "szydzenie z Legii jest przejawem niezdrowego, owczego pędu, pójścia na łatwiznę. Bo jak nazwać grę Lecha z Żalgirisem?". Słabiutki wynik w rankingu UEFA, w którym polskie zespoły zdobyły w tym sezonie mniej punktów od drużyn mołdawskich i tyle samo co kazachskie, to nie tylko dzieło Legii, ale też Lecha, Piasta Gliwice i Śląska.

Naprawdę niewiele brakowało, by polskie drużyny przegrały w tym roku wszystko, co było do przegrania. Sukcesik osiągnęła tylko młodzieżówka, piłkarze Marcina Dorny są o krok od wygrania grupy i awansu do ostatniej fazy kwalifikacji mistrzostw Europy. Owszem, zwycięstwa z Turcją, Grecją i Szwecją nie wyglądają spektakularnie, a do pierwszego w tym wieku awansu na MME wciąż jest bardzo daleko, bo w decydującej fazie Polacy mogą trafić wyłącznie na europejskie potęgi. Ale ostatnio młodzieżowcy przegrywali mecze o stawkę z Mołdawią, Finlandią i Kazachstanem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.