Euro 2012. Dygresje futbolowego profana: Szukając ducha

Wydaje mi się, że ta drużyna nie ma wojowniczego charakteru. O ile wielu graczy z osobna takiego ducha ma, jak choćby starający się o powrót na boisko po koszmarnej kontuzji Wasilewski, czy delikatny z wyglądu Lewandowski, o tyle zespół nie.

Nie zgłębiam futbolowej taktyki, nie analizuję oglądanych meczów i tylko z okazji największych imprez wytrzymuję 90 minut przed telewizorem. Dlatego kilka uwag, które kreślę nie pretendują do miana jakichkolwiek prawd, są jedynie delikatnym szkicem do ewentualnej dyskusji, opinią laika, który uznaje wyjątkowość piłki, ale jednocześnie jest przekonany, że jak każdy sport rządzi się ona kilkoma podobnymi regułami.

Po pierwszych dwudziestu minutach piątkowego meczu Polska - Grecja na Stadionie Narodowym, mogliśmy nabrać przekonania, że w kadrze jest kilku graczy, którzy piłkarskie abecadło opanowali. Potrafią dośrodkować, przyśpieszyć, wiedzą co to skuteczny pressing . Co więcej mają już tyle obycia w świecie, by wielki stadion i ważny mecz, nie sparaliżował im nóg. Polacy zaatakowali, czuć było energię, ambicję, niósł ich doping.

To było piękne 20 minut nie tylko ze względu na grę. Nowoczesny, ogromny stadion, pełne trybuny, znaczek Euro - dla człowieka który podczas czerwcowych wyborów 1989 roku miał już prawo głosu - to wydawało się snem, a piłkarze początkowo nie pozwalali mi się z niego obudzić.

Wszystko rozkręcało się według scenariusza znanego z historycznych opisów polskich szarży pod Chocimiem czy Samosierrą. Euforia pierwszej bramki powinna dać zastrzyk adrenaliny na kilkanaście kolejnych minut i szansę na zdobycie jeszcze jednego, dwóch goli. Miały one ułatwić, muszącą się kiedyś zacząć, bo równie jak szarża uzasadnioną historycznie, obronę Częstochowy.

Niestety. Kilka nieudanych ataków i zaświtała mi myśl, że kolejnej bramki nie będzie. Że jednak nie ma wśród Polaków wybitnego lidera, inteligentnego boiskowo gracza, który potrafiłby zmienić rytm, gdy okazało się, że wyczerpuje się pierwsza bateria i czas na zmianę, chwilę oddechu. Nie było pomysłu na podmęczenie, ogranie Greków inaczej niż ciągłym atakiem i zaciętą walką o piłkę.

Nie było też na boisku piłkarza, który z wiarą w swe nadzwyczajne umiejętności, poderwałby dryblingiem, strzałem innych do kolejnego szturmu. Pamiętam wyświechtane powiedzenie naszych komentatorów "niewykorzystane sytuacje się mszczą". Denerwuje mnie ono równie mocno jak używanie formułki "wyjątek potwierdzający regułę", ale niestety przyznaję, że ilekroć widzę mecz Polaków toczący się według scenariusza - kilka dobrych akcji ale bez gola, tylekroć mam wrażenie, że znam zakończenie tej opowieści.

Wiem, że o ile pierwsze akapity mogły jedynie lekko obruszyć prawdziwych kibiców, to kolejny może zdenerwować. Jednak korzystając ze sprytnego zastrzeżenia, które zgłosiłem na wstępie pozwolę sobie wygłosić sąd bardziej ogólny, choć wiem, że po jednym meczu będzie on ryzykowny. Wydaje mi się, że ta drużyna nie ma wojowniczego charakteru. O ile wielu graczy z osobna takiego ducha ma, jak choćby starający się o powrót na boisko po koszmarnej kontuzji Wasilewski, czy delikatny z wyglądu Lewandowski, o tyle zespół nie.

A czy mogła być lepsza okazja niż parada Tytonia? Polski bramkarz obronił nie tylko strzał i d... Wojtka Szczęsnego, on na chwilę wyrwał spartańskie serce Grekom. To wtedy mieliśmy kilka minut, by wypluć płuca z wysiłku, poświęcić kości, jeszcze raz napełnić żagle dopingiem trybun.

To oczywiście był też kolejny moment oddany przez los Franciszkowi Smudzie, ale nad trenerem znęcał się nie będę, nie tylko dlatego, że na wszelkie sposoby robią to inni komentatorzy, ale też mam wrażenie, że rozumiem jak piekielnie trudną rolę ma człowiek stojący samotnie przy ławce.

W wypadku futbolu zmiana zawodnika jest o niebo trudniejsza. W każdej innej grze zespołowej nie jest to ruch nieodwracalny, gracze wchodzą i schodzą, trener może się pomylić i naprawić błąd. Tu takiej możliwości nie ma, i pewnie na palcach dłoni można policzyć graczy, których wprowadzono i zdjęto z boiska podczas tego samego spotkania.

Gdy więc popatrzy się na zespół bez ewidentnego lidera i bez ducha, ze słabymi rezerwami, trudno się dziwić, że nawet przychylność sędziego, która zrównoważyła brak przypisywanego do tej pory Franciszkowi Smudzie szczęścia, nie wystarczyła.

Wiem dobrze, że każde ze zdań powyżej może obalić kolejny mecz i oby się tak stało, będę szczęśliwy. Oby pojawił się lider, odnalazł duch i szczęście Smudy, bo bez tego trudno będzie pokonać nie tylko Rosjan, ale nawet Czechów. Bo choć przegrali, to bliżej im do miana drużyny z charakterem niż Polakom.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.