Rozmowa z profesorem Janem Miodkiem: Nie jesteśmy narodem sportowców

- Z dawnych lat, kiedy potrafiłem płakać z powodu sportu, podczas zawodów, do dzisiaj został mi Ruch Chorzów. Będę mu wierny do końca życia. Jeśli mógłbym wybrać między 15. tytułem mistrza kraju dla Ruchu i mistrzostwem świata dla Polski, wybrałbym to pierwsze

Rozmowa z profesorem Janem Miodkiem: Nie jesteśmy narodem sportowców

- Z dawnych lat, kiedy potrafiłem płakać z powodu sportu, podczas zawodów, do dzisiaj został mi Ruch Chorzów. Będę mu wierny do końca życia. Jeśli mógłbym wybrać między 15. tytułem mistrza kraju dla Ruchu i mistrzostwem świata dla Polski, wybrałbym to pierwsze

Rafał Stec: Jakiego komentatora łatwiej by było Panu znieść - takiego, który mówi ładnie, ale beznamiętnie, czy popełniającego rażące błędy, ale potrafiącego stworzyć gorącą atmosferę?

Jan Miodek: - Oczywiście tego drugiego. Przecież Jan Ciszewski, mam nadzieję, że się na mnie zza grobu nie obrazi, był bardzo daleki od idealności gramatycznej, ale miał wyniesioną z radia umiejętność wywoływania nastroju. Gdyby mój program "Ojczyzna-polszczyzna" był beznamiętny, już dawno zszedłby z anteny. Jestem zdecydowanym apologetą uczucia, ekspresji w środkach masowego przekazu.

Co najbardziej Pana drażni w dziennikarzach sportowych?

- Najbardziej radykalna zmiana, do jakiej doszło po roku 1989 w języku sprawozdawców nie tylko mnie nie drażni, ale przeciwnie - cieszy. Dziennikarze odeszli od terminologii zmilitaryzowanej, kiedyś będącej obiegowym środkiem stylistycznym i przylegającej do poetyki całego dziennikarstwa w PRL-u. Żyliśmy w świecie "traktorów zdobywających wiosnę", że posłużę się trawestacją tytułów jednej z książek produkcyjnych. Nie mówiło się o pierwszej czy drugiej lidze, ale pierwszym czy drugim "froncie". Miejsca zgrupowań kadry piłkarskiej to były "poligony", na których prowadziło się "manewry". Kiedy przed meczem z Anglią Górski wysyłał swoich ludzi, by podpatrywali rywali, to był "zwiad Górskiego". A co znaczył tytuł "Gdyńska twierdza zdobyta"? To tylko Arka przegrała mecz.

Dzisiaj w najwyższej cenie jest zabawa językiem, humor językowy, który zresztą wprowadziła "Gazeta Wyborcza" i chwała jej za to. Chociażby w nagłówkach, którym poświęciłem już kilka prac własnych i prac magisterskich studentów. Inna sprawa, że stawiając na stylistyczny luz, czasem przekraczacie granicę dobrego smaku. Przykład to relacja z meczu, w którym bramkarz niefortunnie trafił piłką w głowę kolegi z drużyny, zatytułowana "Strzał w tył głowy". Jeśli prezydent dekoruje żużlowca Nielsena krzyżem zasługi, nie tłumaczy to nagłówka "Nielsen ukrzyżowany". Nie jestem dewotem, ale nawet gdybym był ateistą, kojarzyłbym krzyż ze straszliwą śmiercią. Frazeologia sportowa oddziałuje na ludzi poruszających się po innych obszarach stylistycznych. Na uroczystym kazaniu w Boże Ciało słyszałem: "Kto nie rozumie istoty eucharystii, odpada w przedbiegach", albo innym razem: "Dzisiaj połowa adwentu - wy, kibice, wiecie, że długodystansowca w połowie dystansu lubi chwycić kolka - czy nas dzisiaj nie chwyciła kolka duchowa?".

A komentatorzy telewizyjni? W modzie jest, może nawet zawsze było, narzekanie na nich...

- Ponieważ oni komentują obraz, który widzimy, jeszcze długo żaden z nich nie uzyska statusu legendy rangi Wojciecha Trojanowskiego, Bohdana Tomaszewskiego, Bohdana Tuszyńskiego, Witolda Dobrowolskiego i Jana Ciszewskiego. Ludzie mojego pokolenia jednym tchem wymieniają cztery ostatnie nazwiska, starsi przywołają również Trojanowskiego, który długo był reporterem "Wolnej Europy". W niczym nie umniejszając dorobku tego kwintetu, twierdzę, że im było znacznie łatwiej, bowiem komentowali wydarzenia, których odbiorcy nie widzieli. Robili to świetnie, dzięki temu nasza wyobraźnia pracowała. Pewne rzeczy będę pamiętał do końca życia. Kiedyś doprowadziłem do łez Bohdana Tomaszewskiego, a ściślej zrobiła to moja żona. Tomaszewski spojrzał na nią i powiedział: "Eee, pani to mnie już nie pamięta...". A ona na to: "Jak mogę nie pamiętać: >Chromik ucieka, Rzyszczyn go goni<". Oczywiście znała ten cytat ode mnie, bo lubiłem wspominać finisz biegu na 3000 metrów z przeszkodami na ME w Sztokholmie, podczas którego Chromik miał 300 metrów przewagi nad Rzyszczynem, a wygrał z przewagą dwóch. Polak stracił siły i Rosjanin zaczął go gonić. Tomaszewski stworzył wówczas arcydzieło sztuki sprawozdawczej - operował tylko frazą "Chromik ucieka, Rzyszczyn go goni. Do mety jeszcze..., ale przewaga Chromika topnieje". Powtarzając te słowa, doprowadził słuchaczy do szaleństwa. I na tym właśnie polega pech Szpakowskiego, Szaranowicza, Babiarza i tych najmłodszych. Nigdy nas do takiego stanu wrzenia nie doprowadzą, bo my widzimy, co się dzieje.

Poziomem świadomości językowej i kontrolowania własnych wypowiedzi też chyba jednak ustępują wielkim poprzednikom?

- Wiedzą, ile milionów dolarów kto kosztował, ile ma centymetrów wzrostu, ile waży... Ale po co to wszystko mówią? Mnie to kompletnie nie interesuje. Mimo to twierdzę, że mamy sprawozdawców przeciętnych. Żaden z nich nie jest żenująco słaby, żaden z nich nie jest również wielką indywidualnością. Według mnie w dużej mierze dlatego, że pracują w telewizji.

Popełniają dużo błędów językowych?

- Dość, ale ich przestępstwa językowe odpowiadają przeciętnym w sensie statystycznym odchyleniom od normy gramatycznej. Najmłodsi ze stacji komercyjnych niepoprawnie akcentują, co drugie obce słowo odmieniają z angielska, np. "to była walka Dejwida z Goliatem". I wiadomo, że się nie przejęzyczają, bo powtarzają to pięć razy. Podczas relacji z walki Michalczewskiego słyszę, jak widownia skanduje "Tiger, Tiger". Ale polski sprawozdawca nie zhańbi się niemieckim brzemieniem tego pseudonimu! On będzie mówił "Tajger", parę razy słyszałem też "Tajdżer"! Miłosiernie pominę nazwisko bardzo znanego komentatora, który podczas transmisji meczu z Anglią tak się przejął autentyczną wymową nazwiska piłkarza Shearera, że nie mówił o nim "Szirer", ale "Szira"! Efekt fleksyjny w drugiej połowie meczu był tragiczny. Otóż pozostali zawodnicy angielscy zaczęli podawać do "Sziry"! Tak jak do Widery, Szymury etc. Dwa dni później byłem z rodziną na wsi pod Bolesławcem Śląskim i młodzi chłopcy wołali: "Ty, podaj do Sziry!". Miałem wtedy ochotę sprowadzić redaktora do Iwin i pokazać mu, jak się z niego śmieją.

Innym razem pewien sprawozdawca uparł się, że relacji przyczynowej nie wyrazi prostym przyimkiem "bo", który jest tak prosty, że bym go nie zauważył. Zastąpił go archaicznym, książkowym "jako że". I tak jak w trzeciej minucie zawodnik nie zdobył bramki, jako że był na spalonym, tak owo "jako że" powtarzało się do 90. minuty. Doliczyliśmy się z synem 57 użyć tego archaicznego spójnika! Jeszcze inny znany sprawozdawca co drugą sytuację komentuje zwrotem "w tej sytuacji". Jak ktoś się przewraca, to "w tej sytuacji", jak sędzia odgwiżdże spalonego, to też "w tej sytuacji". Jeśli usłyszę to dwa razy, to jeszcze mu daruję, ale jeśli słyszę 32 razy, mam uczucia mordercze! Doskonale wiem, że Zinedine Zidane to jest "Zizou", ale zdarzają się mecze, podczas których jego nazwisko nie pada ani razu...

Drugi problem to szowinizm. Jeden ze sprawozdawców słono zapłacił za podejrzewanie Hannavalda o doping, bo od tamtego czasu na antenie się nie pojawił. Pamiętam też mecz Realu z Panathinaikosem, w którym gra Olisadebe. Owszem, bez niego do mundialu byśmy nie weszli, bo przecież nasi piłkarze są słabi i miejsce w światowym rankingu dokładnie odpowiada ich umiejętnościom, ale - na miłość boską! - zachowajmy trochę rozsądku. Real miał miażdżącą przewagę, wygrał 3:0, a gdyby mu się chciało, mógł jeszcze wyżej. Każdemu dojściu do piłki Olisadebe towarzyszył jednak wrzask "polski zawodnik", "nasz zawodnik", choć na boisku nic się nie działo. Jeszcze bardziej karykaturalne rozmiary to zjawisko przybiera przy okazji meczów Schalke. W ustach naszych sprawozdawców fakt, że grają tam Hajto i Wałdoch, czyni ją polskim zespołem w Bundeslidze. A z flagowej audycji telewizji publicznej będącej syntezą wydarzeń weekendu i nadawanej o północy mogę się najwyżej dowiedzieć, jaki wynik osiągnęła drużyna, w której występuje Kłos lub Dudek. Ale kto jest liderem Bundesligi? Nigdy. Telewizja przegrała na całej linii z radiem, które podaje nawet wyniki drugiej ligi. Zdarza się nawet, że dziennikarz powie, iż Polak strzelił gola, ale nie poda wyniku. TVP kojarzy mi się z dnem informacyjnym i szowinizmem.

Cieszy się Pan, że mundial zobaczy w Polsacie?

- Dzisiaj w przeciętnym domu jest taki sprzęt, że w ogóle się nie przejmuję, czy transmisje zaoferuje Solorz czy Kwiatkowski, bo i tak wszystko obejrzę w stacjach zachodnich. Dekoder do niczego mi nie jest potrzebny.

Ale nie usłyszy Pan polskiego komentarza...

- Zapewniam pana, że wytrzymam. Zresztą telewizja publiczna sport już przegrała. Przez dwa tygodnie zapowiada się galę boksu w Koninie czy Ścinawce Górnej... To jest tragedia. A eliminacje do MŚ? Już po południu wiedziałem - jak każdy szanujący się kibic - że pokonaliśmy Norwegię 3:2, a tu się ze mnie robi idiotę i zaprasza na transmisję o 22. Dlatego jestem wdzięczny stacjom komercyjnym, że mogę wszystko obejrzeć, a jeśli nie zdążę, są powtórki. Jeszcze wczoraj mogłem obejrzeć jesienny mecz Realu.

Mówi Pan, że nasi sprawozdawcy są przeciętni. Nie ma Pan żadnego ulubionego?

- Nie. Ale nie czuję też do żadnego antypatii.

Jak Pan reaguje na kalki z języków obcych, jak np. coraz częściej używane sformułowanie "otworzył wynik", czyli strzelił pierwszego gola w meczu?

- Powinno się tego unikać, ale to nie jest jeszcze tragedia. Na szczęście nie słyszę u dziennikarzy sportowych okrzyków typu "wow". Słyszę tylko niedociągnięcia fonetyczne. Są nadgorliwi w stosunku do fonetyki angielskiej i niedouczeni w stosunku do innych języków.

Dlaczego nasz język sportowy jest tak ubogi? W języku angielskim roi się od słów, zwrotów nieprzetłumaczalnych na polski, np. o napastniku bez formy można powiedzieć "goal shy", a o bardzo skutecznym "can't miss striker".

- Terminologia piłkarska zawsze była i będzie angielska. Historia polszczyzny to nieustannie napływające do niego zapożyczenia podlegające procesowi adaptacji. Jeśli "komputer" natychmiast odmieniam "komputera", "komputerowi", wszystko jest w porządku. Problem pojawia się, gdy zapożyczone słowa przestajemy odmieniać, jeśli niszczymy tkankę języka. Jeśli dziennikarz sportowy, czytając informację agencyjną, w której pojawia się termin "testspiel", pisze, iż "polscy żużlowcy wyjechali na kilka testmeczów", protestuję. Mogą wyjechać ewentualnie na mecze testowe, tak jak nie nosi się zamszbutów, tylko buty zamszowe.

A jak Pan przyjmuje wprowadzane przez młodych komentatorów zwroty typu "przegrywać piłkę przez obrońców" lub "pokazywać się do gry"?

- Nie lubię tego. Tak jak nigdy nie pogodzę się z rzucaniem punktów - punkty się zdobywa, uzyskuje etc. Dlaczego boimy się strzału na bramkę w wykonaniu piłkarza ręcznego? Przecież mężczyzna rzuca ją z ogromną siłą. Rzut mi się kojarzy z miękkością, dlatego pasuje do koszykówki.

Może bogactwo języka odpowiada społecznej randze, jaką w danym kraju osiąga futbol? W Polsce nie ma takiego szaleństwa jak w Hiszpanii, więc i język opisujący tę dziedzinę jest uboższy.

- Podobnie jak język na stadionach. To jest moja wielka życiowa klęska, że w drugiej połowie życia niemal przestałem chodzić na stadiony. Pamiętam czasy, w których narzekało się na niską frekwencję, jeśli na mecz pierwszoligowy przyszło dziesięć tysięcy ludzi. A dziś? To byłby rekord. Smucą mnie relacje telewizyjne, w których widać puste trybuny. Nie wiem, dlaczego inni nie przychodzą. Mnie przeszkadza nienawiść do przeciwnika. Młodzi ludzie patrzą na mnie ze zdziwieniem, bo jestem idealistą pamiętającym czasy, kiedy przeciwnika witało się brawami. Dzisiaj tylko gwizdy i wyzwiska. Jadąc do Bytomia na mecz z Polonią, wcale nie szukałem kibiców Ruchu. Siadałem wśród bytomian i głośno dopingowałem chorzowian, wiedząc, że nic mnie złego nie spotka. Kiedy z żoną chodziliśmy na mecze we Wrocławiu, głośno wyrażaliśmy sympatię do Ruchu i czuliśmy się zupełnie bezpiecznie. Nie zapomnę chorzowianina, który siedząc wśród wrocławian, przez 90. minut zagryzał pęto kiełbasy i im dogadywał: "Ruch wom jeszcze pokoże". I w dodatku pokozoł, bo wygrał 2:0. Dzisiaj by go zabili. A wtedy nikt mu nawet nie powiedział "zamknij się".

To upadek obyczajów sprawił, że przestał Pan bywać na stadionie?

- Powiedziałbym tak: wyczerpała mi się odporność estetyczna na zachowania językowe kibiców. Nie jestem świętym, który nigdy nie zaklął, ale taka kumulacja chamstwa, wulgarności, nienawiści do przeciwnika mnie przeraża. Kiedy mówiłem o tym na spotkaniu z młodzieżą w jednej z wrocławskich szkół, usłyszałem od 15-latka: "Co z was byli za kibice?". Tak reagował na oklaski dla rywala, na to, że szczytem chamstwa był okrzyk "sędzia, kanarki doić", skądinąd dowcipny. Prawdziwy kibic nienawidzi - powiedział.

Może piłkarze są trochę winni? Nie ma wśród nich osobowości, które byłyby w stanie wpłynąć na tłum, nie ma nawet takich, którzy odważyliby się powiedzieć, że im się chamstwo kibiców nie podoba...

- Dlatego z takim sentymentem wspominam legendę chorzowskiego Ruchu Gerarda Cieślika. Był dżentelmenem, który potrafił zmusić sędziego, by nie uznał bramki... dla Ruchu, bo piłka po jego strzale wpadła przez dziurę w bocznej siatce. Czy dzisiaj byłoby to możliwe? Bramki strzela się rękami, nieustannie symuluje się faule. A Cieślik nie faulował prawie w ogóle.

I był wierny barwom...

- Właśnie dlatego tak go kochaliśmy. Wiedzieliśmy, że nie może zdradzić Ruchu. Nawet kiedy Legia miała na niego ochotę, jakimiś kanałami załatwiono, że do wojska nie pójdzie. Niedawno jeden z wrocławskich dziennikarzy zagadnął mnie o przyczyny kryzysu koszykarzy Śląska. W Eurolidze zawiedli wszystkich, w lidze zwycięstwa wymęczają, nawet ze słabymi rywalami wygrywają ledwie kilkoma punktami. Odpowiedziałem, że widzę w tym element optymistyczny. To, co się w Śląsku dzieje, dowodzi, że aby osiągać sukcesy z zespołem, trzeba go choć trochę lubić. Może nawet kochać.

Z komercjalizacją sportu nie ma co walczyć, wiadomo, że pieniądz rządzi wszystkimi dziedzinami życia. Wiem, że dzisiaj Cieślik się już nie może zdarzyć, ale jednak myślę, że przywiązanie jakąś rolę, psiakrew, odgrywa! Kiedyś koszykarze po meczach spędzali czas razem, dziś każdy idzie w swoją stronę. Jeden z Rosji, inny z Litwy - przecież oni się nawet nie lubili. Nie przyszli tu z miłości do Wrocławia, tylko na zasadzie "suchego" kontraktu. A jak o wszystkim będzie decydować pieniądz, nie będzie sukcesu. Taki wyciągam wniosek z perypetii Śląska i on napawa mnie optymizmem.

Wierzy Pan, że i w klubie wyciągną właściwe wnioski?

- Wierzę. Zresztą mądry trener Urlep chyba też już to wyraził, mówiąc: "Nie widzę zespołu, tylko zlepek gwiazd". Ja mówię mocniej: żeby był sukces, trzeba zespół kochać, może nawet bardzo. W Śląsku popełniono błędy, zbyt łatwo pozbyto się zawodników, którzy oddali serca temu klubowi i miastu. Za nich przyszli tacy, którzy kochać go nie mogą, bo za co? Może nawet za dobrze nie wiedzieli, gdzie Wrocław leży...

Czy dzisiaj jest jeszcze możliwe identyfikowanie się z drużyną? Już nawet reprezentacje narodowe importują piłkarzy...

- To jedno z najsmutniejszych zjawisk w dziejach sportu. Mam nadzieję, że miłość do barw, dawne wartości powrócą. W końcu zostało jeszcze paru piłkarzy ceniących wymarłe - wydawałoby się - wartości. Nie wyobrażam sobie Paolo Maldiniego w innym klubie niż Milan.

Pan pokochał Ruch Chorzów...

- Powiem coś, za co kręgi nacjonalistyczne by mnie powiesiły. Jeśli mógłbym wybrać między 15. tytułem mistrza kraju dla Ruchu i mistrzostwem świata dla Polski, wybrałbym to pierwsze. Jeśli chodzi o przeżywanie sportu, emocjonalnie zobojętniałem. Z dawnych lat, kiedy potrafiłem płakać z powodu sportu, podczas zawodów, do dzisiaj został mi Ruch Chorzów. Będę mu wierny do końca życia.

Kiedy ostatnio był Pan na meczu?

- W sierpniu, kiedy przyjechała Legia i huknęła Ruchowi 4:0.

Nie było 4:1...?

- Do zera im huknęli! Pamiętam doskonale, bo mi się ten wynik wyśnił. Zaczynam się siebie bać, bo tak przeżywam mecze Ruchu, że w ich przeddzień śnią mi się wyniki. I to na ogół prawdziwe! Zobaczył mnie wtedy redaktor Zydorowicz i zaraz przybiegł z kamerą. Traf chciał, że tego dnia przeczytałem wypowiedź przedwojennego dziennikarza krakowskiego "Kuriera", który był tak zakochany w Cracovii, że powiedział: "Jak umrę, pochowajcie mnie na polu karnym Cracovii. Ja ich będę bronił nawet po śmierci". Zydorowicz zagadnął mnie o miłość do Ruchu i przytoczyłem tę wypowiedź, po czym dodałem, że mogę powiedzieć to samo o Ruchu. W magazynie "Gol" poszło to in extenso i jeszcze długo ludzie mnie wypytywali, co ja wygadywałem w telewizji o swojej śmierci.

- Napisał Pan nawet tekst o fenomenie kulturowym Ruchu...

To klub wyjątkowy. Barwy "niebiescy" przejęli od powstańców śląskich. Pomysł jego założenia narodził się w Polskim Komitecie Plebiscytowym, przecież Śląsk wówczas dopiero co wrócił do Polski. Kolejne tytuły mistrzowskie zdobywane przez chorzowian w czasach Wilimowskiego, Wodarza, Peterka miały ogromny walor polityczny - integrowały region z resztą kraju. W roku bodajże 1935 Ruch dostał nagrodę ministra spraw zagranicznych dla sportowca, który najbardziej rozsławił imię Polski w świecie. Chorzowianie nie rywalizowali oczywiście w Lidze Mistrzów, bo jej nie było, ale grali kilka towarzyskich meczów z drużynami rumuńskimi, francuskimi i niemieckimi, które miały taką rangę, że przychodziło na nie 30 tysięcy ludzi. Sukcesy Ruchu pracowały na polskość Śląska. A po wojnie, kiedy w latach 50. chorzowianie znów zaczęli wygrywać, było wiadomo, że wszystko wraca do normy, że wszystko zostało po staremu. W dodatku wyrósł tam człowiek, który, gdyby urodził się trochę później, osiągnąłby na boiskach światowych co najmniej tyle, co Zbigniew Boniek. Śmiem twierdzić, że talentem Cieślik był nawet większym. Miał jednak pecha. Grał, gdy reprezentacja nie odnosiła sukcesów. Choć zdarzały się wielkie mecze, jak zwycięstwo nad Czechosłowacją w 1948 roku 3:1, nad ZSRR 2:1. Cieślik wystąpił zaledwie 46 razy w kadrze (dzisiaj to niewiele, bo gra się częściej, ale przez wiele lat był rekordzistą) i bodajże 25 razy przeżywał gorycz porażki. Strzelił jednak 27 bramek. Ten rekord też długo się utrzymywał, tak jak i występów w kapitańskiej opasce (10 lat bez przerwy). A że Cieślik nie miał konkurentów, bo nie było telewizji, a gwiazda Cybulskiego zabłysnęła dopiero w późnych latach 50., każdy chłopak w moim wieku, czy biegał po podwórku tarnogórskim, chorzowskim czy warszawskim, chciał być Cieślikiem. Był bohaterem zbiorowej wyobraźni. Grał w Ruchu, więc ludzie z mojego pokolenia na ogół kibicują Ruchowi. W roku 1957 wszedł do I ligi Górnik Zabrze i młodsi ode mnie o 10 lat zwykle kibicują jemu. Cieślik w 1959 roku zakończył karierę i przyszły czasy Pola, Kowala, potem Lubańskiego, Szołtysika.

Cieślik to piłkarz Pana życia?

- Bezwzględnie. Na jego widok do dziś nie potrafię powstrzymać łez (w tym momencie profesor Miodek ukradkiem przetarł wypełniające się łzami oczy - red.).

Tylko ze względu na jego klasę sportową?

- I na klasę, i na wspomnienia z dzieciństwa. Nigdy nie zapomnę pierwszego meczu ligowego, na który ojciec mnie wziął w 1954 roku. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy byłem na lodach i nagle ojciec mnie trącił, powiedział "patrz, Cieślik", po czym mnie do niego zaprowadził. Jak miałem benefis w Teatrze Stu i przyjechał 70-letni Cieślik, to było dla mnie wstrząsające przeżycie. Ksiądz Kurzaj, duszpasterz Ślązaków w Teksasie, trzy lata temu podczas finału plebiscytu na "Ślązaka Roku" powiedział coś, co mogło być uznane za profanację: "Panie Gerardzie, pan był dla nas Bogiem". To powiedział ksiądz! Ale on pamiętał, z jaką elegancją poruszał się Cieślik. Na meczach Ruchu nie widziało się 21 pozostałych graczy. Patrzyło się tylko na Cieślika. Mój ojciec twierdzi co prawda, że genialniejszy był Wilimowski, ale ja go nie widziałem na żywo...

O piłce mówi Pan bardzo emocjonalnie i jako jeden z niewielu intelektualistów w Polsce tak otwarcie przyznaje się do fascynacji futbolem. A być może jednym z powodów, dla których nasza piłka jest w dołku, jest fakt, iż traktuje się ją jako zajęcie mało prestiżowe. Rodzic, owszem, "pozwoli" dziecku zostać piłkarzem, ale tylko wtedy, jeśli ten słabo się uczy, jest mało zdolny i nie ma perspektyw. Reprezentantowi klasy średniej, prawnikowi czy lekarzowi, do głowy nie przyjdzie, by powiedzieć synowi: "Słuchaj, masz talent, idź, trenuj, ciężko pracuj, może zostaniesz świetnym sportowcem".

- Piłka nożna zawsze uchodziła za sport proletariacki, chociaż każdy lwowiak powie, że choć Pogoń była robotnicza, to Czarni byli klubem akademickim. W Krakowie Wisła była bardziej proletariacka, Cracovia bardziej inteligencka. Kiedyś dla polskich chłopców piłka nożna była, może oprócz drogi duchownej, jedną z form awansu społecznego. Rodzice też to wiedzieli, bo w sens edukacji nie wierzyli. Ja, rocznik 46., też całe dzieciństwo spędziłem na podwórku, na boisku. Piłkę przy nodze miałem przez cały rok, w lecie, ale i w styczniu, lutym... Jak było zimno, to zakładaliśmy czapki. Dzisiaj, kiedy odwiedzam Tarnowskie Góry i przypatruję się placom, po których biegałem, nie widzę już chłopców uganiających się za piłką. W moich czasach nie było zabawy w Indian, podchody czy jakiejkolwiek innej. Liczył się tylko futbol.

Dlaczego piłkę przestano postrzegać jako sposób na sukces w życiu?

- Bo nawet Ślązak zrozumiał, że największym kapitałem jest wykształcenie, wiedza. Mój ojciec, nauczyciel, musiał się sporo natrudzić, by przekonać rodziców, że ich dziecko jest zdolne i powinno postawić na naukę. Oni byli przekonani, że zawodówka każdemu wystarczy. A teraz Górny Śląsk dorobił się już własnej inteligencji. Z cywilizacyjnego punktu widzenia te przemiany cieszą.

Ale w krajach o wysokim stopniu cywilizacyjnego, jak Anglia, Francja, Hiszpania, sport wciąż jest ważnym elementem życia społecznego.

- Powtórzę za swoim ojcem: nie jesteśmy narodem sportowców. Po prostu nie kochamy sportu tak jak geograficznie bliscy nam Czesi czy Niemcy. Dopóki nie było telewizji, stadiony były pełne. Teraz ojciec jest wręcz zgorszony. Mówi: "Idę miastem, finał trwa Ligi Mistrzów, a tu pełne ulice!". On nie może tego zrozumieć, marzą mu się czasy wyludnionych ulic podczas transmisji radiowej. Ja też czuję smutek.

A Pan, gdyby mógł wybrać, wolałby, żeby Pana syn został piłkarzem czy lekarzem lub prawnikiem?

- Nie powiedziałbym mu "nie", to byłaby obłuda. Ale przyznaję, bałbym, że ktoś go raz nieszczęśliwie kopnie i wszystko się skończy. Mimo wszystko wolałbym, by został lekarzem.

Copyright © Agora SA