Jacek Sarzało: Wzięty na języki

Kiedy tak pochylić się nad wiosennymi osiągnięciami piłkarzy Legii Warszawa, od razu przychodzi do głowy nowe przysłowie: "Lepiej wcześnie niż wcale". W czym rzecz? Ano w tym, że już czas napisać o trenerze stołecznej drużyny, bo za chwilę może nie być o kim.

Jacek Sarzało: Wzięty na języki

Kiedy tak pochylić się nad wiosennymi osiągnięciami piłkarzy Legii Warszawa, od razu przychodzi do głowy nowe przysłowie: "Lepiej wcześnie niż wcale". W czym rzecz? Ano w tym, że już czas napisać o trenerze stołecznej drużyny, bo za chwilę może nie być o kim.

Niecierpliwość - jak medal - też ma dwie strony. Z jednej to rzeczywiście nonsens zjawiać się na dworcu cztery godziny przed odjazdem pociągu, z drugiej jednak - jest pewność, że się zdąży. Nie inaczej ze szkoleniowcem z Łazienkowskiej. Żadna to będzie sztuka wylać na niego wiadro złych ocen, gdy go z Legii wyrzucą. Ja pozwolę sobie pożegnać pana Okukę już dziś, zwłaszcza że jego wyniki są jak lustro - nie kłamią.

Nie mam najmniejszego zamiaru naigrawać się z człowieka, udowadniać, że to zły trener - przecież tego nie wiem. Od wytykania ewentualnego braku kompetencji bohatera czy rozgryzienia jego tajemniczej przeszłości daleko ważniejsza jest w całej sprawie konstatacja, że głupie pomysły nie rodzą się same. A kogoś, kto sprowadził do Warszawy szkoleniowca z Jugosławii, śmiało można porównać do cukiernika, który upiekł sernik z żółtego sera.

Stosując odniesienia motoryzacyjne, Legia niewątpliwie jest autem pozbawianym wspomagania - trudno się ją prowadzi. Swoisty kosmopolityzm załogi, odwieczny problem tzw. uroków wielkiego miasta, brak więzi, szybkie i duże pieniądze, frakcyjne podziały wśród działaczy - to wszystko sprawia, że mało który trener potrafi bez szkody dla samego siebie znosić panujący przy Łazienkowskiej specyficzny futbolowy mikroklimat. Tu zawsze bardziej liczyło się podejście niż wiedza, psychologia niż warsztat, dotarcie w głąb duszy niż proste wydawanie poleceń.

Chwała rządzącym warszawskim klubem, że tym razem nie wyjęli kolejnego szkoleniowca ze wspólnego polskiego kotła, w którym wszyscy ociekają tym samym sosem zmanierowania. Ale, na Boga, jak można nająć do nauki gościa nie mówiącego językiem tych, których ma uczyć? W telewizji dało się kilka razy usłyszeć, że pan Okuka po polsku tylko milczy, po angielsku ledwo bąka, a z kolei jego piłkarze serbsko-chorwackiego, jak przypuszczam, ani w ząb. To w takim razie jak się dogadują? Jak wyjaśniają sobie zawiłości taktyczne przed meczem? Jak dyskutują nad nowymi rozwiązaniami? Jak zwierzają się z problemów? Jak kontaktują w czasie gry? Tłumacz jest tu niczym filtr z opóźniaczem. Owszem, znajdzie odpowiednie słowa, ale nigdy nie dobierze znaczeń do uczuć, nie przekaże ekspresji, nie dotrze do serca.

Chcecie mnie przyłapać, co? Myślicie, że nie pamiętam, że na Zachodzie roi się od zespołów, w których albo trener jest cudzoziemcem, albo zawodnicy urodzili się w różnych krajach? Zgoda, tylko że tam lepiej znają języki obce i lepiej kopią piłkę. Niebezpieczeństwo dla siebie widzę gdzie indziej. Oto Legia zaczyna strzelać gole, wygrywać mecze, trener okazuje się mistrzem, bo nie rozmawia z zawodnikami, a moje teorie płoną na stosie nietrafności. No cóż, wtedy pojmę, co mieli na myśli starożytni mędrcy, tworząc sentencję: "Mów to, co myślisz, ale uciekaj, nim cię zrozumieją". Na wszelki wypadek już znikam.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.