Fredi Bobic dla Gazety: Najlepiej czuję się w Nowym Jorku

Kiedy po meczu stoimy pod prysznicem, nie widzę Polaków, Węgrów, Brazylijczyków, tylko moich kolegów-piłkarzy. Troskę o młode niemieckie talenty rozumiem, ale nie da się wprowadzić przepisów ograniczających liczbę obcokrajowców ani w futbolu, ani w żadnej innej dziedzinie, ponieważ Niemcy zdecydowały się być w zjednoczonej Europie - mówi napastnik Herthy Fredi Bobic.

Michał Pol: Nic dwa razy się nie zdarza. Czy dlatego w Hercie nic nie wyszło z powtórki "magicznego trójkąta", który współtworzył Pan w VfB Stuttgart i berlińskiej drużynie tak słabo idzie w sezonie [rozmawialiśmy przed sobotnim meczem z Hansą - red.]?

Fredi Bobic: Tamten "magiczny trójkąt" to było coś wyjątkowego, niepowtarzalnego. Z Giovane Elberem i Krasimirem Balakowem rozumieliśmy się bez słów i na boisku, i po za nim. Do dziś przyjaźnię się z oboma, choć nie mamy dla siebie zbyt wiele czasu. Chciałbym znów kiedyś zagrać z nimi w drużynie, ale odbędzie to prawdopodobnie jedynie w przypadku meczu pożegnalnego któregoś z nas.

Po moim przejściu do Herthy i Artura Wichniarka o nowym trójkącie zaczęli mówić dziennikarze, zanim jeszcze rozegraliśmy choć jeden mecz. W dodatku na samym starcie Bundesligi straciliśmy trzecie ramię, czyli Marcelinho, który nie wrócił do dzisiaj. Bywają lepsze i gorsze duety i trójkąty piłkarzy, ale nie ma co ich porównywać. I dla Artura, i dla mnie ten sezon nie zaczął się tak jak planowaliśmy. Zespół nie strzela goli, nie wygrywa meczów. Zresztą wszyscy w drużynie mają ze sobą problemy. Najgorsze, że sami nie wiemy, co nie pozwala nam wykorzystać ogromnych możliwości. Na pewno nie brakuje nam motywacji. Może to kwestia braku fantazji, bo przecież umiemy grać w piłkę, nie wzięliśmy się znikąd. Teraz doszła jeszcze presja, która rośnie i rośnie z każdym tygodniem.

Wichniarek nie zdobył jeszcze dla Herthy gola, ale jeszcze gorzej ma Bartosz Karwan, dla którego nie ma miejsca w składzie. Na czym polega jego problem?

- Na tym, że jest konkurencja na jego pozycję w drużynie i on tę walkę na razie przegrywa. Musi się przebić. Bez wątpienia ma umiejętności, jest szybki, ale inni widocznie są bardziej przekonujący. Kiedy dostanie szansę, musi ją wykorzystać, grać wówczas na sto procent.

Mówi Pan o sobie często, że czuje się "obywatelem świata". Co w takim razie sądzi Pan o ostatniej opinii Franza Beckenbauera, że w Bundeslidze występuje zbyt wielu cudzoziemców, przez co hamowany jest rozwój niemieckich talentów i spada poziom reprezentacji?

- Mój ojciec był Słoweńcem, matka Chorwatką, a ja najlepiej czuję się w Nowym Jorku, który staram się odwiedzać co roku. Na problem obcokrajowców w Bundeslidze patrzę tak: kiedy po meczu stoimy pod prysznicem, nie ma żadnych cudzoziemców, wszyscy jesteśmy po prostu zawodnikami. Nie widzę Polaków, Węgrów, Brazylijczyków, tylko moich kolegów-piłkarzy. "Cesarz" tęskni za starymi czasami, kiedy było inaczej, ale do nich po prostu nie ma powrotu. Choćby nawet analiza Beckenbauera była trafna, nie da się wprowadzić przepisów ograniczających liczbę obcokrajowców ani w futbolu, ani w żadnej innej dziedzinie, ponieważ Niemcy zdecydowały się być w zjednoczonej Europie. Troskę o młode niemieckie talenty rozumiem, ale cudzoziemcy grają w Bundeslidze i nic tego nie zmieni.

Jeden z nich, Pański przyjaciel Giovane Elber, odszedł z Bayernu do Bordeaux...

- To wielka strata przede wszystkim dla Bundesligi, że piłkarz tego formatu opuścił Niemcy. Gdyby to coś pomogło, zaniósłbym go na rękach z Monachium do Berlina, żeby został, a najlepiej jeszcze grał w Hercie. Mówię to wcale nie ze względu na nasze wspaniałe wspomnienia ze Stuttgartu. Występy z i przeciwko komuś takiemu jak Giovane podnosiły umiejętności wszystkich zawodników Bundesligi, bramkarzy, obrońców, napastników. Wielka szkoda.

Słuchać w Pańskim głosie nostalgię za okresem, gdy grał Pan w Stuttgarcie. W Pańskiej cotygodniowej kolumnie, na internetowej stronie ZDF, nadal z niezwykłą sympatią wypowiada się Pan o dzisiejszej drużynie VfB...

- Wychowałem się w Stuttgarcie, kibicowałem tej drużynie od dziecka, moim pierwszym idolem był Hansi Mueller, więc to normalne. O dzisiejszym VfB trudno zresztą mówić bez sympatii. To wspaniałe, jak się ta młoda drużyna rozwija, prowadzi w Bundeslidze bez straty gola, w Lidze Mistrzów ci chłopcy bez doświadczenia wygrywają ze starymi lisami z Manchesterem United. Po prostu aż przyjemnie patrzeć.

Czy transfer ze Stuttgartu do Borussii Dortmund uważa Pan za największy błąd w karierze?

- W żadnym wypadku. Zgoda, przeżyłem w Dortmundzie najtrudniejsze momenty w karierze. Nie tylko przegrałem walkę o miejsce w kadrze. Upubliczniono moje zarobki - czek przeniknął do prasy - dostawałem po tym groźby przez telefon, internet, byłem bliski powiedzenia "dość" i rzucenia futbolu. W końcu jednak przeżyłem. To była surowa lekcja, ale bardzo ważna. Warto było ją odbyć, żeby stać się lepszym piłkarzem i wrócić do reprezentacji. Więc gdyby zapytał pan, czy gdybym mógł cofnąć czas, poszedłbym do Borussii jeszcze raz, moja odpowiedź brzmiałaby - tak.

Często powtarza Pan, że w dzieciństwie chciał być strażakiem. Niemieccy dziennikarze dowcipkują, że w poprzednim sezonie uratował Pan przed spadkiem z Bundesligi Hannover '96, a w tym z Pańskich umiejętności będzie musiała korzystać Hertha...

- Nigdy nie jest tak, że to jedna osoba ratuje klub przed spadkiem, to zawsze osiągnięcie całego zespołu. Mimo słabego początku sezonu będziemy w Hercie starać się walczyć jednak o wyższe cele.

Co do pragnienia zostania strażakiem, przyznałem się do tego w ankiecie "Die Zeit", który pytał znanych ludzi o dziecięce fascynacje. Powiedziałem, że zawsze chciałem być strażakiem z Nowego Jorku. Po tragedii z 11 września 2001 r. moja wypowiedź nabrała szczególnej wymowy, bo dziś ci ludzie stali się bohaterami. Mnie chodziło jednak po prostu o to, żeby być częścią wspaniałego teamu, który z narażeniem życia broni swego miasta. Wymyślałem sobie różne historie, w których jadę wozem po Piątej Alei w niebieskim uniformie z żółtymi literami NYFD i zawsze jestem pierwszy na miejscu pożaru. A Nowy Jork - bo to miasto fascynowało mnie od dziecka i fascynuje do dziś, a zwłaszcza Manhattan.

Skąd ta fascynacja Nowym Jorkiem?

- Bo to wielkie, otwarte miasto, prawdziwa wieża Babel wszystkich ras, kultur i religii. W nim każdy jest anonimowy. Poza tym ponieważ pochodzę z Bałkanów, jestem fanem koszykówki, nawet większym niż piłki. A w Nowym Jorku można ją oglądać w najlepszym wykonaniu i w najwspanialszych warunkach w Madison Square Garden.

Fanem koszykówki? Więc dlaczego wybrał Pan nie tę dyscyplinę co trzeba?

- Chciałem, ale się nie dało. Miałem za małe ręce - niech pan tylko spojrzy (śmiech).

Niemcy w efektownym stylu zakończyły eliminacje do Euro 2004, wygraliście 3:0 z Islandią przy dużym Pańskim udziale [gol i asysta - red.]. Czy drużyna Rudi Voellera będzie faworytem mistrzostw Europy w Portugalii?

- Na pewno pojedzie tam walczyć o tytuł, a nie o awans z grupy czy półfinał. W końcu na ostatnim mundialu okazaliśmy się najlepszą drużyną z Europy. A co ważniejsze - odżył mit, że reprezentacja Niemiec to drużyna typowo turniejowa, która rozkręca się w miarę imprezy. Inne zespoły znów muszą obawiać się Niemców i naszej gry do końca, solidności i dyscypliny, o czym zapomniano po nieudanych mistrzostwach świata w 1998 roku i katastrofalnym Euro 2000.

Ogłosił Pan podobno, że po turnieju w Portugalii skończy reprezentacyjną karierę...

- Nie, decyzja jeszcze nie jest podjęta. Zobaczę po Euro 2004, o ile na nie pojadę - w 1998 trener Berti Vogts w ostatniej chwili zamiast mnie powołał Olafa Marschalla. Chciałbym zachować formę do 2006 roku, żeby wystąpić na mistrzostwach świata we własnym kraju - to chyba marzenie każdego piłkarza. Będę miał wtedy 34 lata. Mówię o zachowaniu formy. Nie chciałbym nigdy być powoływanym za zasługi, jak Oliver Bierhoff, który pojechał na mistrzostwa świata w Korei i Japonii, ale nie zagrał ani minuty.

A ma Pan już plany, co będzie Pan robił po zakończeniu kariery? Nowy Jork?

- Częste wyjazdy na pewno tak, ale nie na stałe. Kiedy przestanę grać, chcę zostać trenerem.Nie mówię, że zaraz chcę iść w ślady Voellera, ale czuję, że sprawdziłbym się w tej roli. Że taka praca mogłaby dawać mi satysfakcję.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.