Rafał Stec po meczu w Brukseli: Wraca stare

Gdyby nie szczęśliwy rzut karny, w Brukseli doszłoby do największej klęski w historii polskich klęsk w walce o Ligę Mistrzów. Ale i tak powody, by wierzyć w srogi rewanż Wisły, są głównie irracjonalne.

Porażka Wisły boli jak żadna poprzednia właśnie dlatego, że w erze totalnej degrengolady rodzimej piłki tak bardzo w nią wierzyliśmy. Wczoraj krakowianie przegrali wyraźnie, choć los, który wreszcie uśmiechnął się do nich podczas losowania, wciąż zdawał się im sprzyjać. Sędzia mylił się na ich korzyść tak często, jak mógł, choć pewnie prowadził mecz uczciwie - po prostu pod bramką Anderlechtu działo się niewiele, więc nie miał kiedy "ratować" sytuacji. Dindane Aruna natomiast pobiłby wszystkie strzeleckie rekordy rozgrywek, gdyby tylko nie pudłował z tym większą zawziętością, im bliżej stał bramki.

Nie minął kwadrans, kiedy mogło się wydawać, że wróciła stara, dobra Wisła. Lewoskrzydłowy z ujmującą swobodą uciekł rywalowi, ostro dośrodkował, do piłki dopadł snajper, bezradnemu bramkarzowi pozostało sięgnąć do siatki.

Déja vu? Czy nie przeżywaliśmy tego dziesiątki razy?

Niestety, to nie była akcja Kosowskiego z Żurawskim. Tak strzelili gola Belgowie. Kosowskiego już nie ma, Żurawski chyba za nim wczoraj tęsknił, bo na wspomnienia miał mnóstwo czasu. Chwilami wyglądał jak dziecko zagubione we mgle. Kiedy Wisła straciła Kosowskiego, Uche i Kuźbę, został mu tylko Szymkowiak. Jedyny piłkarz, który chciał, by najlepszy polski snajper strzelił gola.

Po meczach z Omonią Nikozja i Górnikiem Polkowice nabraliśmy pewności, że dawna Wisła odeszła w siną dal. Łudziliśmy się jednak, że nastąpiło "tylko" pewne przesunięcie akcentów. Zamiast oskrzydlających akcji zobaczymy więcej prostopadłych podań do napastników, ale w sumie wszystko będzie po staremu - mistrz kraju pozostanie wspaniałą wizytówką wchodzącej do Europy Polski. Teraz wiemy już, że mistrz stał się znacznie słabszym zespołem. Że wszyscy nowi zawodnicy - i kupieni, i wyciągnięci z rezerw - są o niebo słabsi od poprzedników.

Może to zabrzmi absurdalnie, ale skojarzeń się nie wybiera - słuchając Henryka Kasperczaka upierającego się, że Wisła absolutnie nie potrzebuje obrońców, lecz klasowego napastnika, zawsze przychodziła mi do głowy nieustająca dyskusja o Realu Madryt. "Królewscy" od lat rażą dysproporcją między atakiem i defensywą, ale rażą tylko dziennikarzy, tzw. fachowców, niektórych kibiców. - Obrońców łatwiej wyszkolić i za nich milionów płacić nie będziemy - Jorge Valdano powtarza tę kwestię do znudzenia, ale kategorycznie. Kasperczak wyraźnie hołduje zbliżonej filozofii, oczywiście na mniejszą, polską skalę, i nie jest to postawa z gruntu nierozsądna. Przecież to napastnik potrzebuje iskry bożej, "przeszkadzacz" może się większości potrzebnych cech najzwyczajniej w świecie wyuczyć.

Do niedawna to działało. Działało, bowiem mając kwartet Kosowski, Uche, Kuźba, Żurawski, Wisła musiała strzelać cztery gole na mecz. Pierwszy irytował wieloma zagraniami nieprzemyślanymi, pochopnymi, nieroztropnym wypuszczaniem piłki, ale co jakiś czas wychodziło mu coś błyskotliwego, nieszablonowego, groźnego. Brasilia przy nim jest jak zacinający się, duszący "maluch" przy Ferrari - wygrać pojedynek jeden na jeden potrafi tylko wtedy, gdy nie biegnie w kierunku bramki, co jest w piłce czynnością dość jałową. W Brukseli nie minął rywala, nawet gdy ten potknął się i legł przed Brazylijczykiem jak długi.

Choć przy katastrofalnej postawie Brasili brzmi to nieprawdopodobnie, na prawym skrzydle, gdzie wiosną szalał Kalu Uche, było jeszcze gorzej. Grzegorz Pater zwykł z rozczuleniem wspominać mecz o Ligę Mistrzów z Barceloną (strzelił dwa ładne gole). Trudno się dziwić, że żyje wspomnieniami, tak jak nie sposób zrozumieć, jak mu się ten wyczyn udał. Kto oglądał wczorajszy mecz mało uważnie, musiałby mocno wytężyć pamięć, by przypomnieć sobie, kiedy krakowianin dotknął piłkę. A raczej kiedy się o niego otarła, bo intencjonalnych zagrań ja - który oglądałem spotkanie dość uważnie - przywołać nie potrafię. Co zresztą dziwić nie powinno - Pater to od miesięcy regularny rezerwowy, a Brasilia uciekł z Lubina przed drugą ligą.

Efekt braku skrzydeł był taki, że belgijską bramkę szturmował duet Żurawski - Szymkowiak. A takimi siłami w piłce nożnej trudno przeprowadzić szturm, chyba że koncept polega na wzbudzeniu współczucia u przeciwników.

I trzeci przykład, przeczący tezie, jakoby obrońców wystarczało wyszkolić. Opanowanego, świetnie ustawiającego się Arkadiusza Głowackiego zastąpił Łukasz Nawotczyński. Martwiliśmy się o jego brak doświadczenia, przecież ma ledwie 21 lat. Ale w defensywie Anderlechtu królował Kompany, rocznik 1986, i był jednym z najlepszych na boisku! Nie chcę rzucać na pożarcie ofiary w osobie eksreprezentanta polskiej młodzieżówki, nie on zawalił mecz, nie on jest wszystkiemu winny. Porównanie jego występu z występem młodszego rywala dowodzi jednak, że tamten bije go talentem na głowę. U obrońcy cechy wrodzone też się liczą. I tego, że geniusz Kasperczaka geniuszem Kasperczaka, ale trzeba mieć i zawodników. Wisła to nie Real. Nie mam dowodów, tylko głębokie przekonanie, że jeden Uche wzmocniłby wczoraj siłę ofensywną Wisły o kilkadziesiąt procent. Dlaczego? Bo przy nim i Żurawski straszyłby nie tylko średnią goli w karierze.

Wisła dała się lubić nie tylko dlatego, że wygrywała. Także dlatego, że grała pięknie. Podbiła serca kibiców nie tylko spod Wawelu, bo na polskich piłkarzy, którzy potrafią wygrywać, dostarczając zarazem przyjemnych wrażeń estetycznych, czekaliśmy bez mała 20 lat.

Teraz wnioski są przygnębiające. Rozpieszczeni przez krakowian przyzwyczailiśmy się, że niezależnie od klasy rywala możemy spodziewać się od nich co najmniej miłej dla oka rywalizacji drużyn klasy europejskiej. Piłkarze Anderlechtu tymczasem byli szybsi, silniejsi, o technice lepiej nie wspominać. Sam Aruna połączeniem techniki, siły i przebojowości przerastał Polaków do tego stopnia, że mogli powątpiewać, czy aby na pewno to samo jadają na śniadanie. I przez dwa tygodnie to się nie zmieni. Wróciło stare. Trzeba liczyć, że krakowianie w rewanżu rzucą się na rywali i wydrą zwycięstwo wolą walki, zaangażowaniem, ambicją.

W Krakowie nie może być tak, że przez ponad godzinę sfaulują rywala ledwie trzy razy. Bo z grubsza biorąc, piłkarze Anderlechtu kopią piłkę mocniej, celniej i z większym sensem.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.