Jerzy Dudek dla Gazety: Będziemy walczyć o mistrzostwo

- Na Anfield Road nie ma tak, że ktoś mówi: "Eee, nie jesteśmy w tym roku na tyle mocni, żeby walczyć o mistrza". Tu od początku sytuacja jest jasna: to jest Liverpool, "The Reds" mają walczyć o tytuł - mówi bramkarz Liverpoolu Jerzy Dudek.

Michał Pol: W najbliższy weekend rusza sezon Premier League. W letnich sparingach bronił Pan na zmianę z aspirującym do gry w reprezentacji Anglii Chrisem Kirklandem, który wyleczył więzadła kolana. Który z was stanie między słupkami Liverpoolu w niedzielnym meczu z Chelsea na Anfield Road?

Jerzy Dudek: - Żaden z piłkarzy "The Reds" nie może być pewny na 100 proc., że wystąpi w tym prestiżowym spotkaniu. Ostra rywalizacja jest na każdej pozycji. Trzeba trenować i dawać z siebie wszystko do ostatniego treningu. Ja mam zamiar tak robić. Jest duża szansa, że wystąpię. W sobotę grałem przez 90 minut w towarzyskim meczu z Valencią (0:2 - red.), a menedżer Gerard Houllier zapowiedział nam, że raczej ten skład, jeśli nie będzie żadnych kontuzji, wystawi przeciwko Chelsea.

Jednak jaka by nie była decyzja menedżera, Chris i ja jesteśmy gotowi ją zaakceptować. Przyjaźnimy się z Kirklandem, darzymy wielkim szacunkiem i rywalizacja o miejsce w składzie tego nie zmieni. Cieszę się, że wrócił do zdrowia. Obaj wiemy, że jedyne, co możemy zrobić, to pracować na występy w pierwszej "jedenastce" ciężką harówką na treningach. W sparingach obaj graliśmy dobrze. Jednak jeśli menedżer postawi na mnie, będę gotowy.

Angielskie media napisały jednak, że "Dudek przekonał Houlliera, że to on jest numerem 1, fantastyczną grą w bezbramkowym spotkaniu z Ajaksem w Amsterdamie". Skysports wybrał Pana na najlepszego zawodnika meczu, pisząc, że "ze wszystkich "The Reds" tylko Dudek jest gotów do nowego sezonu"...

- Rzeczywiście dobrze mi się grało w tym meczu i miałem mnóstwo pracy. Trochę zmotywowali mnie kibice Ajaksu, którzy nie darzą mnie sympatią od czasu moich występów w Feyenoordzie Rotterdam. Dawali mi o tym znać przez całe spotkanie. Ajaks okazał się bardzo trudnym rywalem, zresztą jaka to świetna drużyna pokazał w ubiegłej edycji Ligi Mistrzów. Więc tym bardziej się cieszę, że udało mi się wyjść z tego pojedynku z tarczą. Ale na pewno Houllier, dokonując wyboru, nie kierował się tym jednym meczem.

Poprzedni sezon Premier League rozpoczynał Pan przemęczony długimi rozgrywkami i mundialem w Korei. Jak jest teraz, czuje Pan głód piłki?

- Czuję się świetnie. Jakbym miał porównać obozy przygotowawcze Liverpoolu - ten sprzed roku i ten teraz - to niebo i ziemia. Przed rokiem byłem kompletnie nieprzygotowany do ciężkiej pracy, ani fizycznie, ani mentalnie. Przez to podczas sezonu wychodziły mniejsze i większe urazy, brak koncentracji itd. Po tamtym obozie miałem dosyć całego sezonu, który się nawet jeszcze nie zaczął. Wszyscy w klubie mówiliśmy sobie, że z radością jechaliśmy na mundial, ale po nich nasze organizmy były tak wyczerpane, że musiało to w którymś momencie wyjść.

Teraz było zupełnie inaczej. Nie miałem żadnych problemów wydolnościowych czy psychicznych. Harowałem z prawdziwą przyjemnością. Kontuzje pachwiny i pleców też już zaleczyłem. Podczas ostatniego zgrupowania kadry przed meczami z Kazachstanem i Szwecją razem z doktorem Grzywoczem i dwoma masażystami opracowaliśmy specjalny program ćwiczeń, które miały wzmocnić plecy. Przez całe wakacje stosowałem je w każdej wolnej chwili i czuję się świetnie. Odpukać, oby tak zostało do końca sezonu.

W pierwszej kolejce sezonu na Anfield Road będą zwrócone oczy całego świata. Wszyscy są ciekawi, jak przeciwko Liverpoolowi wypadnie londyńska Chelsea, w której nowy właściciel, miliarder Roman Abramowicz, dokonał "rosyjskiej rewolucji", wydając na wzmocnienia już 100 mln dol....

- My w Liverpoolu niespecjalnie interesowaliśmy się tym, co dzieje się w Chelsea. Ale oczywiście dochodziły do nas nazwiska kolejnych piłkarzy, których pozyskał ten klub. Nie wiem jednak, czy pomysł tak od razu zadziała, jak wszyscy oczekują. Kilka wielkich gwiazd, o ile piłkarze są profesjonalistami, można wpasować do drużyny i wyjdzie jej to na dobre. Ale tu drużyna tworzona jest niemal od zera. Przyszło ośmiu świetnych, ale nowych piłkarzy. Nie wiem, chyba potrzeba trochę czasu, żeby się zgrali. Nawet budowa superdrużyny, jaką w ostatnich latach stał się Real Madryt, nie od razu przyniosła efekty. Ale może nie ma reguły i wszystko zależy od atmosfery. Na pewno wszyscy w Chelsea będą czuli na sobie presję wydanych milionów. Cóż, zobaczymy w niedzielę, ile jest warty ten zespół i co dały te wszystkie zmiany.

Nie dziwi Pana, że Abramowicz kupuje zawodników na wszystkie pozycje oprócz bramkarza? Czy Carlo Cudicini jest rzeczywiście tak świetny?

- Nie będę odkrywcą prochu, jeśli powiem, że to jeden z najlepszych bramkarzy Premier League, a może nawet Europy. W ostatnich dwóch sezonach zrobił ogromne postępy. Ma jednak pecha, że jest Włochem. W każdej innej reprezentacji byłby noszonym na rękach numerem jeden. Ale jak tu rywalizować z Gianluigi Buffonem i Francesco Toldo?

Szał zakupów w Chelsea, tymczasem Manchester United właściwie nie kupił w lecie nikogo. Zamiast znaleźć następców Davida Beckhama i Juana Verona, "Czerwone diabły" poniosły spektakularne porażki transferowe, przegrywając walkę o Ronaldinho, Harry'ego Kewella, Damiena Duffa. Czy to nie zmniejsza ich szans na obronę tytułu?

- Myślę, że wręcz przeciwnie. Biorąc po uwagę wyniki i grę "Czerwonych Diabłów" w przedsezonowych sparingach, odejście Beckhama i Verona tylko im wyszło na dobre. Obejrzałem niedawno mecz MU ze Sportingiem Lizbona i jeśli widziałem zmianę, to tylko na lepsze. Alex Ferguson doskonale tam wszystko poukładał. A to, że MU nikogo nie kupił, świadczy tylko o stanie rynku transferowego. Każdy klub, który ma wydać pieniądze na zawodnika, którego nie jest w 100 proc. pewien, woli zaczekać. Liverpool myśli podobnie, inne kluby też. Wszystkie z wyjątkiem Chelsea.

Czy jednak odejście Beckhama do Realu Madryt nie było ze strony MU błędem, patrząc na szał zainteresowania, jakim cieszy się ten piłkarz na całym świecie?

- Na początku myślałem, że Beckham odchodzi do Realu, żeby mieć trochę spokoju od mediów, które tam nie są tak napastliwe i zainteresowane prywatnym życiem gwiazd jak na Wyspach. Ale teraz widzę, że jemu zainteresowania było jeszcze za mało! Stał się jeszcze większą ikoną popkultury.

Niedawno przeczytałem wywiad z jednym z dyrektorów MU, który stwierdził, że już dwa lata temu na Old Trafford wiedzieli, że Beckham odejdzie z klubu. "Odeszła wielka gwiazda, zaraz wykreujemy nową" - powiedział ten dyrektor. I rzeczywiście, nawet nie specjalnie muszą kreować. Mają przecież Ruuda van Nistelroya, a znalazłoby się jeszcze paru innych.

Ostatnio modne się zrobiło, żeby wielkie kluby wyjeżdżały na tournée promocyjne po Dalekim Wschodzie. Był Real Madryt, było MU, a niedawno wrócił stamtąd również pański Liverpool...

- To było niesamowite doświadczenie. W Bangkoku powitał nas piszczący tłum, z transparentami, na których wyznawał nam miłość. Mówiliśmy sobie, że tak musieli się czuć Beatlesi. Jeszcze nikt w życiu tak na nasz widok nie reagował. Na mecz Liverpool - Tajlandia przybyło 50 tys. widzów - wszyscy w czerwonych koszulkach "The Reds". Nikt nie kibicował gospodarzom. Później w Hongkongu to samo. Szaleństwo na lotniskach, szaleństwo przed hotelem. Siedzieliśmy w hotelach jak w zamkniętych twierdzach. Nie było mowy, żeby ruszyć na miasto i coś pozwiedzać. Ludzie toczyli bitwy z ochroniarzami o autograf któregoś z nas. Jak się któremuś udało, traktował podpis jak kupon z szóstką w totka.

Arsenal również nie zaszalał na rynku transferowym. Jedyna zmiana to odejście Davida Seamana do Manchesteru City i przyjście Jensa Lehmanna...

- W Arsenalu wszystkie pieniądze idą na budowę nowego stadionu. Na Wyspach powstaje ich zresztą sporo - przecież trwa budowa nowego Wembley. Lehmann to trafna decyzja Arsene'a Wengera, bardzo doświadczony i otrzaskany w międzynarodowych bojach bramkarz Borussii Dortmund. Mimo braku innych wzmocnień "Kanonierzy" nadal mają bardzo silny skład i będą się liczyć w walce o tytuł.

A Liverpool? Czy po tym, jak w ubiegłym sezonie nie zakwalifikowaliście się do Ligi Mistrzów, czujecie presję, że ten sezon musi być lepszy?

- Presja na Anfield Road, żeby w tym sezonie odnieść sukces, nie jest większa dlatego, że w poprzednim nam nie szło. Ona zawsze jest tu ogromna. Nie ma tak, że ktoś mówi: "Eee, nie jesteśmy w tym roku mocni na tyle, żeby walczyć o mistrza". Od początku sytuacja jest jasna: to jest Liverpool, "The Reds" mają walczyć o tytuł.

Nie gracie w Champions League, łatwiej więc wam będzie skupić się na walce o mistrzostwo...

- Nie wiem, czy łatwiej. Wcale nie rozegramy z tego powodu mniejszej liczby spotkań. Chcemy odnieść sukces w Pucharze UEFA, a tam mecze rozgrywane są w czwartek. Jeśli kluby nie zgodzą się przenieść spotkań Premier League z soboty na niedzielę lub poniedziałek, będziemy mieć tylko piątek na przemieszczenie się z miejsca na miejsce.

Michael Owen zapowiada na oficjalnej stronie Liverpoolu, że kibice zobaczą w tym sezonie odmieniony zespół, grający ofensywny futbol. Rzeczywiście nastąpi taka zmiana?

- Michael miał pewnie na myśli wpływ, jaki na drużynę wywarło przyjście Harry Kewella z Leeds. Australijczyk to naprawdę świetny, ciężko pracujący na boisku piłkarz. Bardzo kreatywny, świetnie dogrywający piłki. Myślę, że Liverpool rozkręci się i będzie grał ładny ofensywny futbol, o ile zaczniemy na początku wygrywać. Zwycięstwa dają komfort psychiczny, pewność siebie, pobudzają adrenalinę, zawodnik wspina się wtedy na wyżyny.

Oprócz Kewella Gerard Houllier kupił w lecie jeszcze tylko jednego zawodnika - prawego obrońcę Steve Finnana. Jest w porządku?

- Z tego, co widziałem, to tak. Mało jednak z nami grał, bo przyjechał z kontuzją pachwiny z obozu reprezentacji Irlandii i przez cały okres przygotowawczy ćwiczył indywidualnie z fizykoterapeutami. Będziemy mieli z niego jeszcze pożytek, bo sezon jest długi. W klubie pojawiło się jeszcze dwóch bardzo utalentowanych piłkarzy francuskich, Anthony Le Tallec i Florent Sinama-Pongolle. Mają dopiero po 18 lat, ale i wielki potencjał. Zrobili podczas sparingów wielkie wrażenie na nas, na kibicach i na menedżerze, choć musiał wiedzieć, kogo kupuje.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.