Podbrożny dla Gazety: Gram już tylko dla przyjemności

Wisła Płock to najlepszy polski bank. Nie chcą płacić kontraktów, ale później i tak - decyzją PZPN - muszą to zrobić. Nikt nie daje takich odsetek jak oni - mówi najbardziej utytułowany piłkarz ekstraklasy

Przemysław Iwańczyk: Długo trzeba było namawiać Pana na wywiad. Wcześniej w ogóle nie chciał Pan rozmawiać z dziennikarzami. Dlaczego?

Jerzy Podbrożny: Jeśli jest dobrze, dziennikarze rozpisują się na nasz temat. Gdy tylko nie idzie, spływa wielka fala krytyki. Dlatego nie lubię rozmawiać z dziennikarzami, swoją wartość wolę udowadniać na boisku. Wiem jednak, że gdybym chętniej to robił, lepiej by o mnie pisano. Nawet gdybym grał słabo. Można by podać na to kilka przykładów nawet z Widzewa, ale nie chcę używać nazwisk.

Co powinien osiągnąć piłkarz w polskiej ekstraklasie, by czuć się spełnionym?

- Mistrzostwo Polski, Puchar Polski, grę w reprezentacji Polski.

To po co Pan gra jeszcze w piłkę? Zdobył Pan cztery mistrzostwa, dwa puchary, Superpuchar, był Pan dwa razy królem strzelców.

- Po powrocie z USA gram tylko dla przyjemności. Lubię to robić. Nie zawsze mi to wychodzi, ale każdy piłkarz ma takie problemy.

A może świadomość sukcesów przeszkadza Panu? Chce się Panu biec do każdej piłki?

- Jeśli wychodzę na boisko, to chcę grać jak najlepiej. Być może odbiór mojej gry jest inny, bo jestem na tyle doświadczony, że do niektórych piłek w ogóle nie startuję. Szkoda tracić siły.

Strzelił Pan 121 goli w 272 spotkaniach, jest Pan na dziesiątym miejscu w klasyfikacji najskuteczniejszych strzelców w historii ekstraklasy. Wynik byłby znacznie lepszy, gdyby trafił Pan do I ligi wcześniej niż w wieku 24 lat.

- Sam się nad tym zastanawiam. Gdybym zaczął grać cztery lata wcześniej, nie spędziłbym za granicą kolejnych czterech lat, to licząc średnio po osiem goli w sezonie, byłbym na pierwszym miejscu tej klasyfikacji.

Po powrocie z USA zmieniał Pan kluby jak rękawiczki. Dla pieniędzy?

- Gdyby ktoś posprawdzał wszystkie moje kontrakty, zmieniłby zdanie. Pierwszym moim klubem po powrocie było Zagłębie Lubin. Niechętnie mnie przyjmowali, więc zgodziłem się przyjąć niski kontrakt. Dopiero w kwietniu, po kilku spotkaniach, prezes sam wezwał mnie do siebie i z własnej woli trochę dołożył. Potem zrobiłem błąd, że przeszedłem do Pogoni Szczecin. Mimo że miałem gorsze warunki finansowe niż w Lubinie, zgodziłem się na to, bo powstawała fajna drużyna, która miała mistrza jesieni. A ja chciałem kolejnego mistrzostwa Polski. Ale miałem problemy z trenerem Lorensem. Wiedział, że przekwalifikowałem się na ofensywnego pomocnika, wszystkie sparingi grałem na tej pozycji, a w lidze wystawił mnie w ataku. Szkoleniowiec robił mi pod górkę, a później w ogóle mnie nie wystawiał. Doszło do nieporozumień i zmieniłem klub.

W Amice też nie zagrzał Pan miejsca na długo.

- Tam był z kolei problem prezesa. Chyba po drugim naszym słabym meczu szef klubu zszedł do szatni i zaczął na wszystkich wrzeszczeć. Jestem wybuchowy, jako jedyny się postawiłem i od tej pory byłem stracony.

Pobyt w Wiśle Płock to już Pana porażka.

- W tym klubie próbowano mi wmówić wiele rzeczy. W meczu z Widzewem doznałem kontuzji, ale dograłem do końca. Później pauzowałem, a działacze postanowili nie wypłacać mi kontraktu. Prezes z trenerem robili różne rzeczy, bym nie dostał pieniędzy. Tak samo było z Piotrkiem Mosórem. Każdy zawodnik w Płocku ma ciężkie życie. Sławek Nazaruk nie wytrzymał tam psychicznie. To był bardzo spokojny chłopak, a teraz, kiedy rozpoczął treningi w Widzewie, zmienił się nie do poznania. Jest strasznie impulsywny. Proszę zwrócić uwagę, że każdy, kto stamtąd odchodził, odradzał się w nowym klubie. Przykładem może być Radek Sobolewski, który błyszczy w Groclinie. W Płocku nie ma atmosfery do piłki. Wszystko przez działaczy. Jeśli ktoś się tam wybiera, nie polecam. Chociaż Wisła to najlepszy polski bank. Nie chcą płacić kontraktów, ale później i tak - decyzją PZPN - muszą to zrobić. Nikt nie daje takich odsetek jak oni.

Przechodząc z Wisły do Widzewa, trafił Pan z deszczu pod rynnę. Co Pana do tego skłoniło?

- Na pewno nie pieniądze, bo wiosną dostawałem śmieszne kwoty. Chciałem grać i wyciągnąć Widzew z dołka. Kiedy byłem młodym chłopcem, marzyłem, by grać w tym klubie. Mogłem przyjść do Łodzi w 1989 roku, ale wybrałem Igloopol Dębica.

A później Lecha Poznań i Legię Warszawa - kluby, których kibice nie przepadają za sobą.

- Kiedy przeszedłem z Lecha do Legii, w Poznaniu zostałem znienawidzony. Zapomnieli, co wcześniej dla nich zrobiłem. Kiedy przyjechałem do nich z Legią, rzucali we mnie wszystkim, co mieli pod ręką. Żeby wyjechać ze stadionu, musiałem leżeć w autobusie. Nie czuję się w żaden sposób winny, bo w Lechu powiedziano mi, że jestem za stary. A miałem 26 lat.

Legię wspomina Pan najlepiej, a przecież ta drużyna nie była kryształowa. Bez przerwy dochodziło do spięć w zespole.

- Fakt, kiedyś zespół podzielił się na młodych i starych. Ci pierwsi robili wszystko na własną rękę, ale szybko wyjaśniliśmy to na jednym ze zgrupowań.

A jak jest teraz w Widzewie?

- Jest lepiej, na pewno. Kiedyś rozmawialiśmy o czymś w szatni, a za chwilę wszyscy o wszystkim wiedzieli. Teraz nikt niczego nie wynosi na zewnątrz. Dlatego ten sezon będzie o wiele lepszy niż poprzedni.

Widzew był klubem Pana marzeń, tymczasem łódzcy kibice gwiżdżą na Pana.

- Dlatego wolę grać na wyjeździe. W Łodzi tylko kibice spod zegara są fair wobec mnie i mi pomagają. Pozostali zawsze pamiętają tylko złe zagrania. Nie wiem, dlaczego są tacy. Nic złego na nich nie mówiłem, nie pokazywałem. Mimo to na każdy mecz wychodzę z szalikiem Widzewa.

Kto zostanie mistrzem Polski?
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.