Adam Romański: Dawno temu w Ameryce

Czy wkraczająca odważnie na stadiony mafia obstawiająca wyniki meczów stanie się głównym zagrożeniem dla polskiego sportu?

Kiedy czytałem wypowiedzi słowackiego bramkarza Świtu Nowy Dwór Borisa Peskovicia w sobotnim "Przeglądzie Sportowym", zrozumiałem, czemu od początku "afera Świtu" wydawała mi się dziwnie znajoma. Ja o tym wszystkim już gdzieś czytałem...

Czytałem w amerykańskiej książce wydanej w 2001 roku, zatytułowanej "The Wizard of Odds" (nieprzetłumaczalna gra słów, dosłownie "Czarodziej Kursów Bukmacherskich", ale nawiązująca do "Czarnoksiężnika z Oz"). Autor Charley Rosen to były trener z koszykarskiej ligi CBA (II liga w USA po NBA), wielki przyjaciel Phila Jacksona (trenera mistrzów z Chicago Bulls i Los Angeles Lakers) i jednocześnie utalentowany pisarz, który ma na koncie 11 książek (także powieści). Jego biografię Jacka Molinasa - koszykarza, który w latach 50. ustawiał mecze - czyta się jak świetny kryminał, także dlatego że wiele w nim detali. Rosen miał do dyspozycji m.in. dziennik koszykarza-aferzysty, w którym ten bez skrupułów i żenady opisywał wszystkie kanty i kombinacje oraz zapisywał sumy transakcji. Życiorys działającego 40 lat temu Molinasa może być niezłą parabolą dla sytuacji w Świcie.

Scenariusz Peskovicia ze Szczakowianką w tle

Jak więc wygląda "afera Świtu" według tego, co mówi Pesković? Może się okazać, że to nie Szczakowianka Jaworzno, tylko wkraczająca odważnie do sportu mafia obstawiająca wyniki meczów w zakładach bukmacherskich staje się ogromnym zagrożeniem dla polskiego sportu. Od razu zaznaczam, że nie znam żadnych "nieoficjalnych informacji" ani nigdy nie sprzedałem żadnego meczu, nawet międzyklasowego w podstawówce. Wszystko, co poniżej, to tylko domysły.

Ale powszechnie dostępne fakty, jeśli słowa Słowaka się potwierdzą, układają się w jasny obrazek. Wcześniej bowiem nijak nie mogłem zrozumieć, z jakiego powodu zespół mający w składzie Bledzewskiego, Czerwca czy Kubisza miałby kupować mecze od klubu, w którym najlepsze piłkarskie nazwisko to Karwan (ale nie ten sławny Bartosz)? W jaki sposób klub zarządzany przez kierownika zajezdni autobusów miałby po dwóch latach w prawdziwym futbolu tak precyzyjnie wszystko reżyserować? A na dodatek - dlaczego po hałasie wywołanym po pierwszym meczu barażowym dalej brnął w aferę, oferował 200 tys. zł kontuzjowanym piłkarzom, zamiast siedzieć cicho i spokojnie czekać na rewanż, ciesząc się, że rywal, odsuwając od gry kolejnych zawodników, sam się osłabia?

Pesković tłumaczy to wszystko: nie było żadnej kasy z Jaworzna, nikt nie kupił porażki Świtu w barażach. Pieniądze, o których mowa, mieli przynieść "chłopcy z miasta" (czytaj: mafia), a zarobek miał pochodzić "z STS" - czyli z wygranych w zakładach postawionych w jednej z najpopularniejszych firm bukmacherskich. Ktoś, kto postawił grube pieniądze, zamówił konkretny wynik, a kilku piłkarzy Świtu miało pilnować wykonania zamówienia.

Kiedy zamiast zamówionego remisu było 1:0 dla Świtu, pojawiły się groźby. Tak zwani starsi piłkarze z mistrzów ceremonii zapewne stali się ofiarami. Znakomicie grający w pierwszym meczu bramkarz Pesković mówi wprost: "Powiedzieli - zrobiłeś sobie w tym meczu nazwisko, a nas wyp... w powietrze". Nie ma wątpliwości, że "chłopcy z miasta" po prostu sięgnęli po swoje metody. W drugim meczu już nie mogło być fuszerki. I nie było - 3:0 dla Szczakowianki i ktoś mógł skasował grubą kasę w kolekturach.

Czyżby więc mylił się mecenas Adam Tomczyński, szef Wydziału Dyscypliny PZPN, który w pasjonującym wywiadzie w sobotniej "Gazecie" mówił, że "nie widzi żadnego innego podmiotu, który byłby zainteresowany dawaniem pieniędzy poza Szczakowianką"? Czyżby nie istniał "pośrednik ze Szczakowianki", który wg Tomczyńskiego przyniósł pieniądze?

Być może, ale niekoniecznie.

Gdybym był (nieuczciwym) piłkarzem Świtu, kombinowałbym bowiem następująco: skoro i tak w tym meczu zwycięzca jest znany, to czemu nie skasować za porażkę podwójnie? Czemu nie zadzwonić do Jaworzna z ofertą i nie zarobić dodatkowo paru złotych? Nie muszą przecież wiedzieć, że znacznie większa kasa już jest w obrocie...

Ameryka, lata 50.

Wszystko to idealnie przypomina historię koszykarza Molinasa w latach 50. Był uzależniony od zakładów bukmacherskich. Już mając 20 lat ustawiał wyniki swojego zespołu uniwersytetu Columbia, za co od człowieka powiązanego z mafią brał tysiąc dolarów za mecz. Nawet ćwiczył na treningach pudłowanie celowo z różnych pozycji. Był wielką gwiazdą, więc wszystko od niego zależało, z łatwością decydował, czy Columbia wygrywała pięcioma, czy siedmioma punktami.

W 1953 roku został wybrany z numerem 5 w drafcie NBA przez zespół Fort Wayne Pistons. Wśród zawodowców nie miał tyle do powiedzenia, żeby ustawiać mecze, ale będąc w środku akcji, wiedział więcej niż przeciętny kibic i zarabiał sporo na obstawianiu meczów u bukmacherów. Miał pecha - akurat w tym czasie szef NBA Maurice Podoloff wydał wojnę bukmacherom i dzięki pomocy policji przyłapał Molinasa na nielegalnych kontaktach już po pół roku gry w najlepszej lidze świata. Został dożywotnio usunięty z NBA.

Kontakty miał nadal spore, chciał nadal zarabiać na zakładach, ciągle więc był przydatny dla fachowców od ustawiania meczów - mafii z Chicago. Przez cztery lata pracował dla nich, werbując do współpracy 20 czołowych koszykarzy uniwersyteckich. Ci pilnowali zamówionych wyników. Molinas wymyślił nawet kod porozumiewania - tuż przed pierwszym gwizdkiem ustawiający mecz koszykarz przyklękał i poprawiał sznurowadło w lewym bucie na znak, że wszystko jest zgodnie z planem.

Nie zdziwiłbym się, gdyby podobne sygnały do "chłopców z miasta" wysyłali niektórzy piłkarze Świtu przed meczami ze Szczakowianką. A może i wiele razy wcześniej?

A w Polsce...

Ostrzeżenia na temat groźnych ubocznych skutków wejścia zakładów bukmacherskich w życie sportowe Polski już się pojawiały. Zajmuję się na co dzień koszykówką, więc widzę, jak coraz większa liczba trenerów i zawodników tej dyscypliny "bawi się u buka". Byłem świadkiem, jak tuż po meczu trener z zawodnikiem pytali się nawzajem, jakie były inne wyniki (także piłkarskie), żeby się dowiedzieć, czy "kupon wszedł" (żeby wypłacić wygraną, wszystkie wyniki wytypowane na kuponie muszą się sprawdzić w rzeczywistości). Nie wiem jednak oczywiście, czy obstawiali wynik swojego meczu. Chcę wierzyć, że zawsze stawiali na swoje zwycięstwo...

Ale ta zabawa potrafi wciągnąć. To hazard jak każdy inny, a hazard uzależnia. Nie trzeba długo myśleć, żeby dojść do wniosku, że najłatwiej jest odegrać się za przegraną "u buka", obstawiając porażkę swojej drużyny. Bo porażkę łatwiej wyreżyserować - łatwo nie trafić do kosza i nie obronić strzału.

Drugi krok jest równie prosty. Ktoś pożyczy pieniądze, ktoś pomoże, ale za podzielenie się wiedzą o "pewniakach". W punktach bukmacherskich do pewnej sumy można obstawiać anonimowo, a jeśli np. konkretny wynik jednego tylko meczu piłkarskiego jest znany - zarobek może być nawet około 15-krotnością stawki (przy wynikach rzadszych, typu 3:2 czy 4:1).

O tego typu praktykach mówi się szeptem w środowisku piłkarskim od dawna. Niestety, "afera Świtu" może być tylko czubkiem góry lodowej. Zbyt dużo jest w ligach "meczów o nic". Lokalna prasa ostatnio wprost napisała, że piłkarze jednej z wielkopolskich drużyn drugoligowych po zapewnieniu sobie spadku skrupulatnie pilnowali kolejnych wyników. Słabo opłacani w klubie stawiali swoje oszczędności u bukmacherów na własne porażki. Tu także nie mogło być wpadki.

Pesković mówi, że w pierwszym meczu Świt - Szczakowianka miał być remis. Jeśli stawka wynosiła blisko 4:1, przy postawieniu np. 100 tys. zł - łatwy, pewny i czysty zarobek to 300 tys. zł. A może nawet zamówiono dokładnie wynik 1:1, wtedy zysk mógł wynieść około 1 mln zł, bo typy na dokładne wyniki w okolicach 1:1 kolektury przyjmują w stosunku około 10:1. Nic dziwnego, że bez problemu znalazło się 200 tys. dla "ustawiających" piłkarzy i jeszcze sporo zostało dla "chłopców z miasta". A jeśli stawki były jeszcze większe? Nic dziwnego, że piłkarz R. zgodnie z relacją przedstawioną Wydziałowi Dyscypliny przez jednego z piłkarzy miał "przejebane", kiedy Pesković bronił jak w transie i skończyło się na 1:0. I nic dziwnego, że trzeba było przedsięwziąć nadzwyczajne środki, żeby w drugim meczu już nie było wpadki.

Charley Rosen w swojej książce opisuje przykłady z życia Molinasa, który zresztą jako żywo przypomina właśnie szefa ustawiaczy z Nowego Dworu, doświadczonego w wielu bojach ligowych piłkarza R. Kilka razy mimo wysiłków przekupionych przez Molinasa koszykarzy ktoś trafił równo z syreną albo grał jak w transie i wynik nie był taki, jak trzeba. Wtedy z Chicago dzwonił niejaki "Lefty" (polska ksywa "Lewus") i z mrożącą grzecznością wyjaśniał Molinasowi, że takie cuda nie mogą się zdarzać.

Królowie życia

Kiedy oglądałem obrazki z korytarzy PZPN, jak modnie ubrani i wyżelowani piłkarze Świtu czekali na swoje przesłuchania, obwieszeni złotem i rozmawiający przez lśniące komórki, także przypominały mi się sceny z książki Rosena. Królowie życia. Molinas, który jadał w najlepszych restauracjach, miał najpiękniejsze kobiety i najszybsze samochody, wielokrotnie powtarzał, że nie ma na niego mocnych. Był przecież mądrzejszy od wszystkich, nikt go nie złapał, gdy przez trzy lata ustawiał na boisku wyniki swojego zespołu uniwersyteckiego, a także potem - gdy przez cztery lata połowa zespołów w USA grała tak, jak on chciał. Oszukiwał nawet mafię.

Warto jednak przypomnieć, jak skończył Jack Molinas. Najpierw próbował zarabiać na meczach, których wcale nie ustawiał. Podawał nazwiska koszykarzy, którzy niby byli przekupieni, ale tak naprawdę grali uczciwie. Po pół roku boss z Chicago zaprosił go na wakacje do Miami tylko po to, żeby połamać mu wszystkie palce.

W wieku 28 lat - zdradzony przez wspólnika i jednego z koszykarzy przekonanych do współpracy przez policję - Molinas znalazł się w więzieniu. Dostał wyrok 15 lat, ale odsiedział sześć. Po odzyskaniu wolności został nagrodzony za to, że nikogo z Rodziny nie sypnął i umieszczony w Los Angeles, gdzie pod opieką dżentelmena o nazwisku Mickey Zaffarano pilnował interesów m.in. w branży filmów pornograficznych. Ale po kilku latach znów poczuł się mocny i zgarnął dla siebie niemal pół miliona dolarów z mafijnych pieniędzy. Trzy kule wynajętego fachowca zakończyły żywot Jacka Molinasa w wieku 40 lat. Tak musiała się skończyć próba gry z mafią, nawet dla króla życia. I opisując tą historię, wcale nie chcę straszyć piłkarza R. i innych "graczy" z Nowego Dworu...

Bukmacherzy pomogą?

Po wywiadzie Peskovicia szefowie PZPN, a może także całego polskiego sportu, powinni się zabrać poważnie do roboty. Wejście do gry mafii specjalizującej się w ustawianiu wyników jest nawet gorsze od oddawania czy sprzedawania meczów. Grozi tzw. integralności, czyli założeniu, że sport jest sportem - walką o zwycięstwo. Tu już nie liczy się, kto spada, kto awansuje, kto będzie mistrzem. Jedna bramka może być warta miliony złotych, a to są pieniądze, o jakich się często nie śni nie tylko biegającym po boisku, ale nawet klubowym prezesom biznesmenom.

Amerykanie wydali temu wszystkiemu wojnę i wygrali. Wspomniany wcześniej komisarz NBA Podoloff nie tylko raz na zawsze wyrzucił Molinasa z NBA, ale także - jak twierdzi Rosen w swej książce - kilka lat później przedstawił propozycję nie do odrzucenia kilku innym gwiazdorom, którzy "dopasowywali wyniki" do życzeń klienta. Powiedział im: albo skończą po cichu karierę, albo zostaną zawieszeni i staną się przedmiotem drobiazgowego śledztwa, które zepsuje ich reputację. Wszyscy zdecydowali się na emeryturę. Komisarz Podoloff miał jednak ogromne wsparcie ze strony policji i władz.

Głośna była także w latach 80. sprawa legendarnego gwiazdora baseballu Pete Rose, który przyznał się do grania u bukmacherów i został dożywotnio odsunięty od sportu.

Czy w Polsce tego typu afery łatwiej będzie wyjaśniać? Powinni być tym zainteresowani choćby okradani właściciele firm bukmacherskich. Może będą w stanie ujawnić, gdzie i na jakie mecze stawiano wysokie sumy na konkretne wyniki i wygrywano bez pudła. Wtedy władze piłkarskie miałyby pierwszą nić.

Jeśli nie ma "paragrafów" na ustawianie wyników meczów dla korzyści, muszą zostać szybko uchwalone. Odpowiednie zapisy powinny się pojawić także w regulaminach sportowych. Trzeba ostro i raz na zawsze wyrzucać z gry wszystkich, którzy obstawiają mecze swojej dyscypliny. W przeciwnym wypadku nawet nie zauważymy, jak nasz sport znajdzie się w Ameryce lat 50., pełnej ustawiających rozgrywki "chłopców z miasta" i piłkarzy, którzy mają "przejebane", bo wygrali, zamiast przegrać.

Copyright © Agora SA