Andrzej Juskowiak dla Gazety: Nie czuję się odpowiedzialny za spadek Energie

- Przejście do Cottbus to była zdecydowanie moja najgorsza decyzja w karierze. Grałem tak niewiele, że nie mam poczucia, bym właśnie ja przyczynił się do spadku. Oczywiście to nie jest tak, że spada Energie, a ja nie. Spadam razem z klubem, bo jestem jego częścią. Ale nie czuję się winny - mówi były napastnik reprezentacji Polski, którego drużyna spadła z Bundesligi

Michał Pol: Po raz pierwszy zdarzył się Panu spadek z ligi. Ma Pan poczucie osobistej porażki?

Andrzej Juskowiak: Jasne, że nie czuję się z tym dobrze. Jednak grałem w tym sezonie tak niewiele, że nie mam poczucia, bym właśnie ja poprowadził drużynę do II ligi. Zbyt wiele złych rzeczy działo się w klubie, nie miał kto nad nimi zapanować. Problemy przerosły władze klubu. Może gdybym grał więcej, zawodził, musiałbym mieć do siebie większe pretensje. Nie miałem jednak kiedy nabrać poczucia odpowiedzialności za zespół. Oczywiście to nie jest tak, że spada Energie, a ja nie. Spadam razem z klubem, jestem jego częścią. Nie czuję się jednak za to odpowiedzialny.

Dlaczego grał Pan rzadko? Kontuzje Pana omijały?

- Na początku sezonu mieliśmy w kadrze aż 33 zawodników - to przecież aż trzy "jedenastki"! Nawet Bayern Monachium, który przecież występował w Lidze Mistrzów i Pucharze Niemiec, miał tylko 25 piłkarzy, bo po plajcie grupy medialnej Kircha i redukcji pieniędzy dla klubów za prawa telewizyjne postanowił obcinać wydatki. U nas nikt tego kryzysu nie zauważył. W dodatku błąd z tak wielką kadrą polegał na tym, że większość zawodników od początku była wkurzona, bo nie miała szans na grę.

W tej grupie było siedmiu-ośmiu napastników. Przez cały sezon grał tylko jeden - Marco Topić, ale zdobył tylko sześć goli, czyli o jeden więcej niż ja, choć grałem dwa razy mniej niż on. Pozostałych zawodników trener Eduard Geyer zmieniał jak rękawiczki; bez widocznego klucza. Na przykład zagrałem 64 minuty w pierwszym meczu sezonu z Bayerem Leverkusen, który zremisowaliśmy 1:1. W następnym z Bochum już nie i nie wiem dlaczego. Przegraliśmy 0:5. I tak to właśnie szło, więc nikt się specjalnie nie zdziwił, że w całej rundzie jesiennej wywalczyliśmy zaledwie dziesięć punktów.

Trener Eduard Geyer to w Cottbus postać kultowa. Ostatni szkoleniowiec reprezentacji NRD wprowadził Energie do Bundesligi, a potem cudem ją w niej utrzymał. Ile jest jego winy w spadku?

- Trener Geyer to nie jest wybitny szkoleniowiec, tyle że w poprzednich latach dopisywało mu szczęście. W poprzednim sezonie Energie nie wygrała 14 spotkań z rzędu, a jednak zdołała się cudem utrzymać! 35 punktów akurat wystarczyło. Niemniej władzom klubu powinno to dać do myślenia. Ale nic z tego. W tym sezonie po tej fatalnej rundzie jesiennej, kiedy zdobyliśmy tylko dziesięć punktów, z trenerem przedłużono kontrakt na kolejne trzy lata. Jaki to jest sygnał dla zawodników?

Od początku sezonu widać było, że tacy piłkarze jak Vasilij Miriuta i Bruno Akrapowić nie mają formy i nie nadają się już na Bundesligę. Grali fatalnie, byli wolni, cały zespół musiał za nich pracować. A jednak pozbyto się ich dopiero w trakcie sezonu. Moje zdanie jest takie, że zmiana trenera bardzo wiele by tej drużynie pomogła. Geyer nie ma dobrej opinii u zawodników, nie cenią jego metod. Teraz wielu piłkarzom w Bundeslidze kończą się kontrakty i gotowi byliby grać nawet w 2.Bundeslidze. Jednak do przyjścia do Cottbus nikt się nie pali.

Oficjalnie trener z nikim nie miał konfliktów. Ale też nie było z nim żadnego kontaktu. Mówił, ale nie słuchał i nie oczekiwał nawet reakcji piłkarzy. Graliśmy jeden z meczów trójką napastników, a na lewej stronie postawiono człowieka, który nie może lewą nogą kopnąć piłki. Tymczasem Andrzej Kobylański, który idealnie pasowałby na tą pozycję, siedzi na ławce rezerwowych. I takich chybionych ustawień zespołu w sezonie było mnóstwo. A niestety Energie jest za słabą drużyną, żeby gdy dwóch, trzech odstaje formą, reszta mogła wziąć grę na siebie. Przegrywaliśmy tak łatwo, że nie wiem, czy Energie utrzymałaby się w 2.Bundeslidze.

Często zdarzało się, że w "jedenastce" Energie nie występował ani jeden Niemiec. Niektóre dzienniki piszą teraz, że drużyna z Cottbus spada, bo "grającym za marne pieniądze cudzoziemskim najemnikom nie chciało się oddawać zdrowia za zespół".

- To, że w kadrze grało tylu obcokrajowców, nie miało znaczenia. Wszyscy świetnie mówimy po niemiecku. Natomiast ta sytuacja dowodzi tylko faktu, że Niemcy nie chcą grać w Cottbus, bo nie chcą współpracować z trenerem Geyerem, nie chcą jego nieprzewidywalności. Pokutuje też opinia, że "zajeżdża" piłkarzy na treningach. Tego akurat nie potwierdzam, bo w Wolfsburgu często trenowałem ciężej.

Często szokowało nas zachowanie trenera po meczu, kiedy mówił niektórym zawodnikom przy wszystkich: "To ty przegrałeś ten mecz!". Często wywierał też na zawodników presję, by ci grali mimo kontuzji, choć powinni odpocząć. W ten sposób dwóch graczy zerwało więzadła krzyżowe.

Żałuje Pan decyzji o przejściu do Energie? Może trzeba było wtedy wybrać ofertę z ligi greckiej?

- To była najgorsza decyzja w mojej karierze. Mówiłem już o tym pół roku temu i starałem się zmienić zespół w przerwie zimowej, ale nie udało się. A przed rokiem negocjowałem z AEK Ateny. Przeciągły się, oferta z Cottbus była za to bardzo konkretna, trzeba było szybko podejmować decyzję. Na początku byłem zadowolony. Cottbus to miłe, ciekawe, zielone miasto, pełne parków. Myślę, że to najprzyjemniejsze ze wszystkich miast w Niemczech Wschodnich. W dodatku zaledwie 200 km do mojego Poznania. Na miejscu druga polska rodzina - Kobylańskich. Nie spodziewałem się, że będzie tak źle pod względem sportowym.

Słowem - Radosław Kałużny słusznie zrobił, odchodząc z Energie do Bayeru Leverkusen. Choć zamiast grać, siedzi na ławce.

- Kto mógł w styczniu przewidzieć, że Bayer będzie grał tak tragicznie. Przy tym nie wiadomo, co tam się dzieje. Media sugerują, że piłkarzom spadek jest na rękę, bo pół składu będzie wtedy mogło odejść za darmo gdzie indziej. Gdyby jednak chcieli się utrzymać, mają na to duże szanse - trzeba tylko wygrać na wyjeździe z Norymbergą. Decyzja Radka była jednak słuszna. Bayer to taki klub, że jeśli by nawet spadł, natychmiast odbuduje siły i po sezonie wróci do Bundesligi. Energie powrót zajmie wiele lat.

Ale o to, że Radek nie przebił się do pierwszego składu, może mieć pretensje tylko do siebie. Przyszedł w idealnym momencie, gdy kontuzjowani byli Brazylijczyk Lucio i Jens Nowotny. Gdyby dobrze grał, miałby pewne miejsce. A przecież mając u boku dobrych zawodników, reprezentantów Niemiec, gra się łatwiej. W Cottbus Radek miał przecież słabszych partnerów, a w dodatku grał nie na swojej pozycji - libero.

Co bym Pan poradził Kamilowi Kosowskiemu, którego na przejście do Kaiserslautern namawiał przed meczem z Belgią trener Eric Gerets?

- Gdyby Kamil zdecydował się na Bundesligę, to Kaiserslautern jest dla niego idealną drużyną. To zespół grający ofensywnie, jego skrzydłowi mają bardzo dużo swobody. Nie wymaga się od nich gry defensywnej, która jak wiadomo Kosowskiemu nie leży. Mają grać do przodu. Wiem, że Kamil miał propozycje z Włoch, ale Serie A jest dla pomocnika niezwykle ciężka. Kamilowi trudno będzie się wpasować w ramy taktyczne, przywyknąć do gry defensywnej. Na pewno w Niemczech miałby większe pole do popisu. Kibice uwielbialiby jego dokładne dośrodkowania do Mirosława Klose. Lepiej chyba być gwiazdą Bundesligi niż walczyć o miejsce w składzie w Serie A.

Co będzie z Panem? Wyczytałem w "Kickerze", że ma Pan oferty z Chin i Kataru. Oba kierunki dość kontrowersyjne - jak nie SARS to właśnie zakończona wojna w Iraku...

- Propozycję z ligi chińskiej miałem w styczniu. Wówczas się nie zdecydowałem, a jechać tam teraz to już byłaby prawdziwa paranoja. Natomiast Katar to ostatnio bardzo ciekawe miejsce. Byliśmy tam na zgrupowaniu w zimie i zrobił na nas dobre wrażenie. Wiem, że chcą tam stworzyć ligę i szukają w Europie zawodników. Kluby oferują bardzo intratne kontrakty. Nie będzie jednak wielkiej emigracji, bowiem klub będzie mógł zatrudnić trzech obcokrajowców, z których w meczu będzie mogło grać dwóch. Właśnie na negocjacje udaje się tam Stefan Effenberg. Czy ja tam pojadę, okaże się w ciągu tygodnia. Jeżeli się nie zdecyduję, zostanę w Bundeslidze. Tu mam dwie oferty.

Reprezentacja Polski to dla Pana już zamknięty rozdział?

- Byłoby mi chyba bardzo trudno wrócić do kadry w obecnej sytuacji. Po za tym trzeba raczej budować młodą, perspektywiczną drużynę, jeśli nie na mistrzostwa Europy to na mistrzostwa świata. Wszyscy nowi trenerzy obiecują budowę młodej drużyny. Potem okazuje się wprawdzie, że jednak ci starsi umieją najwięcej. Ale to dla mnie marne pocieszenie, mój czas w reprezentacji już chyba minął.

Czyli trzeba Panu życzyć Kataru?

- Kataru od sierpnia do kwietnia, bo wtedy trwają tamtejsze rozgrywki. To mogłaby być ciekawa przygoda na koniec kariery.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.