Rozmowa z Jackiem Bąkiem, piłkarzem Lens i reprezentacji Polski

- Mam dwa marzenia: zajść z kadrą na mundialu jak najdalej i nie wracać już do Lyonu - mówi Jacek Bąk.

Rozmowa z Jackiem Bąkiem, piłkarzem Lens i reprezentacji Polski

- Mam dwa marzenia: zajść z kadrą na mundialu jak najdalej i nie wracać już do Lyonu - mówi Jacek Bąk.

Jacek Bąk jest jednym z najlepszych polskich piłkarzy i jednocześnie jednym z najbardziej pechowych. Przez sześć sezonów były piłkarz Lecha Poznań rozegrał w lidze francuskiej tylko 120 spotkań i strzelił trzy gole. Przeszkodą w karierze 29-letniego obrońcy były zazwyczaj kontuzje. Ostatnio w Olympique Lyon Bąk nie mógł dogadać się z trenerem. Odkąd został wypożyczony do lidera z Lens, zbiera dobre recenzje.

Dariusz Wołowski: Dlaczego przegraliście z Japonią?

Jacek Bąk: - Nie podjęliśmy walki. Zła murawa może się zdarzyć i gorszy mecz też, ale walczyć trzeba zawsze. Szczególnie, że zagraliśmy przed własną publicznością.

Pana nowemu klubowi - Lens - też nie wiedzie się ostatnio. Wasza przewaga nad Olympique Lyon stopniała już do czterech punktów.

- I utrzymamy ją do końca. Wszystko jest pod kontrolą. Rywale też tracą punkty.

Po zmianie klubu jest Pan więc szczęśliwym człowiekiem?

- Tak. W Lyonie miałem konflikt z trenerem i nie było żadnej szansy na grę. Obraził się na mnie za mecz reprezentacji z Rumunią w Bukareszcie - ostatni test przed startem eliminacji do mundialu. Miałem grać 45 minut i trener miał mnie zabrać samolotem do klubu. Ale ja zagrałem 85 minut. Tłumaczyłem, że liga dopiero za trzy dni, że bez problemu dojdę do siebie, ale trener poczuł się zlekceważony. Ostrzegał mnie Piotr Świerczewski, że Jacques Santini jest człowiekiem bardzo pamiętliwym i kapryśnym - dziś mówi "czarne", jutro "białe". Boleśnie przekonałem się, że Piotrek mówił prawdę.

Teraz ma Pan chyba satysfakcję - odszedł Pan do klubu, który jest wyżej w tabeli, gra Pan w pierwszym składzie i jest chwalony.

- Prezes Olympique Marsylia powiedział w jednym z wywiadów, że bardzo się dziwi Lyonowi, że oddał Bąka do klubu, z którym rywalizuje o mistrzostwo Francji, zwłaszcza że obrona Lyonu to prawdziwa katastrofa. Prezes Lyonu nie chciał mnie puścić, ale ja dwa razy dziennie chodziłem do niego. "Chcę odejść, chcę grać" - mówiłem, bo przecież muszę być gotowy na mistrzostwa świata. W Lyonie trenowałem ostro, grałem w sparingach, robiłem, co mogłem, żeby utrzymać formę, ale bez gry w meczach nie dałoby rady. Wysiłek nie poszedł jednak na marne, bo odchodząc do Lens, byłem gotowy do gry właściwie od razu.

Negocjacje między Lyonem i Lens były trudne...

- W Lyonie mieli mnie już chyba dosyć, bo ciągle suszyłem głowę prezesowi. Postawili jednak cenę zaporową - 600 tys. marek za czteromiesięczne wypożyczenie. Kiedy się zorientowali, że Lens chce na to przystać, podbili cenę do 800 tys., a w końcu do 1,1 mln marek. Za wypożyczenie to suma ogromna, ale Lens wykazał determinację i mogłem w końcu odetchnąć.

Jak jest różnica między drużyną Lyonu i Lens?

- Myślę, że teoretycznie Lyon ma silniejszy skład, więcej indywidualności, ale Lens to zespół z charakterem i stąd przewaga w tabeli. Treningi w Lens są zupełnie inne - cięższe, jest więcej kontaktu, walki między piłkarzami. To grozi kontuzjami, ale daje efekty. Potem zespół wychodzi na mecz i walczy. A w Lyonie waleczności brakuje, bo treningi przypominają zabawę z piłką.

Trener Jerzy Engel przetrwał Pana kłopoty i choć mówił, że warunkiem powołania do kadry jest gra w klubie, dla Pana robił wyjątek.

- Cóż mogę powiedzieć: jestem wdzięczny. Ale też cały czas trenowałem więcej niż inni - indywidualnie, żeby po przyjeździe do kadry nie odstawać formą. Trener Engel to widział i doceniał. Bo ci z Lyonu chcieli mi złamać karierę - nie dawali grać, nie dawali odejść. Opowiem o tym wszystkim, co przeżyłem, ale czekam, aż ta sytuacja się skończy. Kiedy definitywnie opuszczę Lyon - ujawnię wszystko, co robił Santini.

W Lens gra Pan jako defensywny pomocnik, w kadrze na stoperze...

- Lens gra trójką w obronie. Ja jestem ustawiony trochę z przodu. To odpowiedź na taktykę, którą stosuje większość zespołów we Francji - grając z jednym napastnikiem wysuniętym, drugim cofniętym. Ja jestem ustawiany przeciw temu drugiemu. Kolega, który jest za mną, ma tylko zadania defensywne, ja mam nie tylko odebrać piłkę, ale i ją rozegrać. Trener uznał, że jestem w stanie to zrobić. Na przykład, gdy graliśmy z PSG i trener spodziewał się meczu walki, przesunął mnie do pomocy, żebym czyścił pole nie w obronie, ale już w środku jako pierwsza zasłona.

Jest Pan wypożyczony z Lyonu do Lens tylko do końca sezonu. Co będzie dalej?

- Złożyłem Lens propozycję wykupienia mnie z Lyonu. Cena wynosi 5 mln dolarów i prezesi są skłonni tyle zapłacić. Tyle, że ostatnio dostałem oferty z dwóch klubów Premier League i jednego z Hiszpanii. Decyzja zapadnie za cztery-pięć dni...

To by Panu bardziej odpowiadało niż liga francuska?

- Czy ja wiem? Po prostu jestem we Francji tyle lat, że chciałbym spróbować czegoś innego. Z drugiej strony nie wiadomo, co będzie po sezonie. Jeśli będę z Lens mistrzem Francji i zagramy w Lidze Mistrzów, raczej zostanę. Bo po co odchodzić? Chyba że propozycję złoży jakiś klub również grający w Champions League. Występy w Lidze Mistrzów to wielka rzecz. Już tego skosztowałem z Lyonem i chciałbym jeszcze raz.

Jaka jest francuska piłka, wszyscy wiedzą - najlepsza na świecie. Ale mistrzowie świata i Europy nie grają w lidze francuskiej.

- Liga francuska jest dobra. Nie mówię dlatego, że tam gram, ale tak uważają piłkarze, którzy wiedzą, jak jest gdzie indziej. Na przykład ci, którzy przyjeżdżają z Hiszpanii, podkreślają, że we Francji więcej się biega, że gra jest bardziej fizyczna. Naprawdę nie jest lekko.

Po przenosinach do Lens grożono Panu, że kiedy inni piłkarze z Pana klubu wrócą z Pucharu Narodów Afryki, może Pan stracić miejsce w składzie...

- Tak, ale ja się tego nie bałem. Jeszcze przed wyjazdem Afrykanów trener wystawiał mnie w pierwszej jedenastce.

We Francji gra wielu piłkarzy afrykańskich. Ma Pan z nimi do czynienia od lat. Może Panu będzie łatwiej wyjaśnić fenomen Olisadebe w reprezentacji Polski?

- Afrykanie do wszystkiego podchodzą na dużym luzie. Idą na mecz jak do dyskoteki, ze słuchawkami walkmana na uszach. Ten luz to jest coś, co bardzo ich odróżnia od Europejczyków - my się przed meczami spinamy. Poza tym Afrykanie, rzecz jasna, różnią się od nas fizycznie - poruszają się jak pantery. Ale nie można mówić, że przeciw wszystkim Murzynom gra się trudniej, bo są wśród nich dobrzy piłkarze i słabi. Ogólnie jednak piłka im nie przeszkadza. Są silni, nieobliczalni - nie wiadomo, co wymyślą. I Oli trochę taki jest. To on otworzył worek z golami dla reprezentacji Polski. Szukaliśmy kogoś takiego jak on.

Inny z Pańskich kolegów, lider reprezentacji Piotr Świerczewski, gra w podstawowym składzie, czasem jest kapitanem drużyny, ale za to jego Olympique Marsylia ma kłopoty.

- To, co dzieje się w tym klubie, jest bardzo dziwne. Wielka tradycja, tłumy kibiców, a wszystko zorganizowane jest w sposób trudny do pojęcia. 40 piłkarzy w kadrze, niektórzy o uznanych nazwiskach, a drużyny nie ma. Wygląda na to, jakby ktoś zarabiał na transferach, a zupełnie nie myślał o drużynie. Ciągłe zmiany, karuzela, a wyniki daleko poniżej ambicji. Tam nie buduje się drużyny, ale wciąż ją rozbija nieprzemyślanymi transferami. Ale to nie mój problem.

We Francji trwa kryzys potentatów - Nantes, Monako, Marsylia, Bordeaux grają słabo. PSG też raczej mistrzem nie będzie.

- Liga francuska jest bardzo wyrównana. Jednego dnia Nantes wygrywa 3:0 z walczącym o mistrzostwo Lyonem, a za trzy dni przegrywa z kimś broniącym się przed spadkiem. I tak w kółko. Każdy wynik jest możliwy.

Może trudno pogodzić grę w lidze z występami w europejskich pucharach? Nantes grał w Lidze Mistrzów. A za kilka miesięcy w Champions League wystartuje pewnie Lens.

- Na pewno obciążenia będą dużo większe, ale Lens ma dość szeroką kadrę i na pewno może dać sobie radę na dwóch frontach, zwłaszcza że przed Champions League zespół wzmocnią kolejni gracze.

Pańskie plany na mundial?

- Zajść jak najdalej - wiadomo, każdy tak myśli. Musimy więc zrobić więcej niż nasi rywale, żeby to się udało. Na pewno praca, jaką wykonamy przed mistrzostwami, musi być większa, lepsza od tego, co zrobią rywale. Każdy szczegół będzie się liczył. Niczego nie można przeoczyć lub zlekceważyć. I naprawdę w grupie czekają nas ciężkie mecze...

Polscy kibice raczej nie przeceniają siły Koreańczyków i Amerykanów.

- Korea gra u siebie i wszystko będzie jej sprzyjać - od klimatu po kibiców. Kto wie, czy nie będzie to cięższy mecz niż z Portugalią. Portugalczycy grają ułożony futbol. Na bardzo wysokim poziomie, ale przewidywalny. A Korea i Ameryka to takie dziwne zespoły. Nigdy nie wiadomo, co zrobią, to taki żywioł, którego nie można odgadnąć, poznać do końca. To może być czasem ich wadą, ale może być też siłą. Opowiadał mi Senegalczyk El Hadji Diouf, najlepszy piłkarz Afryki, o meczu z Koreą, który wygrali 1:0. Ale namęczyli się potwornie. Podobno nikt na świecie nie biega tyle co Koreańczycy. I że równie dobrze mogło być 0:3, gdyby Korea wykorzystała swoje sytuacje. A na poprawienie skuteczności mają jeszcze czas. I to z takim trenerem jak Guus Hiddink.

My Koreańczyków nie znamy zupełnie. A oni? Na Cyprze podglądało Was na zgrupowaniu kilkunastu dziennikarzy koreańskich, w Łodzi kilkudziesięciu. Dla nich mecz z Wami na mundialu to wydarzenie historyczne.

- Cóż, dla nas to też będzie wydarzenie historyczne i wierzę, że to my zostawimy na boisku w Dejon więcej potu i serca. I że szczęście będzie przy nas. Dla nas trzy punkty zdobyte z Koreą to także przepustka do następnej rundy. Dla mnie to będzie wielki mecz - pierwszy w życiu w mistrzostwach świata.

Zapaść w polskiej piłce trwała prawie 16 lat. Co się teraz zmieniło?

- Mamy trenera, który wie, o co w tym wszystkim chodzi. Potrafił rozpoznać nasze mocne i słabe strony. No i ustawić tak, żeby wydobyć zalety, a wady zamaskować. Poza tym jesteśmy dojrzali, mamy po 29-30 lat, a to już czas, kiedy przychodzi niezbędna rutyna, która powoduje, że trafiając na rywali o podobnych lub nawet większych umiejętnościach, potrafimy wygrywać.

Czyli inni trenerzy nie potrafili Was poprowadzić?

- Niektórzy nie umieli.

Czy z piłkarzami nie jest tak, że kiedy przegrywają, mówią: "Mamy złego trenera", a gdy wygrywają, mówią: "Mamy dobrego"?

- Trener jest od tego, żeby pomóc, ale to my, zawodnicy na boisku, decydujemy o wyniku. Albo umiemy wykonać to, co nam zalecono, albo nie. Dlatego nie jeden trener odpowiada za sukcesy i porażki.

Po czym odróżnia Pan szkoleniowca złego od dobrego?

- Dobry trener potrafi uspokoić drużynę. Nawet w najcięższych momentach nie wyładowuje złości na zawodnikach, ale tłumaczy im, co zmienić, żeby odwrócić losy meczu. Poza tym gramy w piłkę wiele lat i odróżniamy tych, co mówią mądrze, od tych, co mówią, byle mówić. Dobry trener umie wybrać właściwych piłkarzy, czyli takich, którzy pasują do siebie, do zespołu i są odpowiedni do zadań, które trener stawia. Nie wystarczy kupić dowolnych wybitnych graczy. Co z tego, że sprowadzi się do drużyny dziesięciu Zidane'ów, jeśli nie będzie miał kto bronić? By stworzyć drużynę, trzeba wiedzy i intuicji. Niektórym trenerom tego brakuje. Trener Engel to ma.

Wyjeżdżaliście do zachodnich klubów jako młodzi ludzie, zarabiacie dużo. Może kiedyś nie zawsze starczało Wam motywacji do gry w reprezentacji, praktycznie za darmo?

- Mogę mówić za siebie. W klubie zarabiam na życie, w reprezentacji gram, dlatego że jestem Polakiem. Są pieniądze - to dobrze, nie ma - też dobrze. Kadra była i jest dla mnie najważniejsza. Cieszę się, kiedy wygrywamy, ale gdy przegrywaliśmy, też przyjeżdżałem na zgrupowanie. I przyjeżdżałbym nadal, gdybyśmy i te eliminacje przegrali.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.