Johnny Rep, dwukrotny wicemistrz świata, to bohater piosenki popowego francuskiego zespołu Mickey 3D. Jest aniołem w zielonej koszulce, który ucieka przed rywalami, ma naostrzone korki. Chce piłki, drybluje, zdobywa bramki. To wspomnienie pewnego wrześniowego wieczora, gdy "księżyc eskortował drużyny na murawę". Wtedy Holender udowodnił, że może być legendą Saint-Etienne, dumnego klubu z południa Francji. W 1979 roku strzelił hat-tricka i w pojedynkę pokonał Widzewa Łódź, dając jednocześnie awans do kolejnej rundy Pucharu UEFA. Napastnikowi pomagał wówczas 24-letni Michel Platini, który walczył w środku pola ze Zbigniewiem Bońkiem.
To był ostatni mecz polskiego zespołu na Stade Geoffroy-Guichard, na którym w sobotę 25 czerwca o godz. 15 Polska zmierzy się w 1/8 finału Euro 2016 ze Szwajcarią. Stadion nie jest najnowszy, nie przypomina cudów architektury w typie obiektów w Bordeaux i Nicei, ale jest jednym z najbardziej klimatycznych. Nazywany "kotłem" był świadkiem istotnych w historii europejskiej piłki. Ma 41 tys. miejsc, zamkniętych w bryle przypominającej stare angielskie stadiony.
Wszystkie polskie spotkania w Saint-Etienne w europejskich pucharach rozegrały się w jednej dekadzie. Zaczęło się w 1969 roku, gdy Legia Warszawa (z Brychczym, Deyną czy Stachurskim) pojechała do Francji broniąc jednobramkowej przewagi z meczu na Łazienkowskiej w drugiej rundzie Pucharu Europy. Legioniści znakomicie się bronili przez większą część spotkania, a pieczęć na awansie postawił Kazimierz Deyna. W 84. minucie meczu znalazł odrobinę wolnego miejsca w środku pola, przyjął podanie z autu od Janusza Żmijewskiego i natychmiast uderzył. Być może błąd popełnił bramkarz, ale widownia dostrzegła piękno tego trafienia i zaczęła klaskać.
Trzy lata później w zapomnianym już Pucharze Intertoto z Saint-Etienne zmagała się Wisła Kraków. Krakowianie przede wszystkim się bronili i udało im się wywieźć z Francji bezbramkowy remis, który na niewiele się zdał, bo u siebie "Biała Gwiazda" już przegrała. O wiele większym echem odbiły się zmagania Francuzów z Ruchem Chorzów zimą 1975 roku. Na zmrożonej murawie Geoffroy-Guichard chorzowianie niewiele mogli zdziałać. Przegrali 0:2 z, jak pisały, gazety "piłkarską arystokracją".
Po meczu z Widzewem polska część historii miasta i klubu pisana już była przez indywidualności. Pierwszy do Saint-Etienne trafił Janusz Kupcewicz. W samym środku stanu wojennego zamienił Polskę na Francję. - Graliśmy na pięknym stadionie i już wtedy mieliśmy do dyspozycji nie tylko plac treningowy, ale także zadaszone boisko ze sztuczną nawierzchnią. W Polsce o czymś takim nawet nie marzyliśmy - mówił w piątek PAP-owi.
Następny był Henryk Kasperczak, ale jako trener, a nie piłkarz. Brązowy medalista MŚ z 1974 roku dziesięć lat po niemieckim mundialu zdobył Puchar Francji z Metz i natychmiast przeniósł się do Saint-Etienne, które jednocześnie spadło z ekstraklasy. Polak musiał więc wprowadzić zespół na najwyższy szczebel. Udało mu się to dopiero w drugim sezonie, a w trzecim roku pracy utrzymał klub w ekstraklasie i skończył mu się kontrakt. Trenował inne francuskie kluby, bywał też selekcjonerem w afrykańskich krajach, zawędrował nawet do Polski, gdzie prowadził Wisłę Kraków w najlepszym okresie jest nowoczesnej historii.
Później w najbardziej utytułowanym francuskim klubie grało jeszcze dwóch Polaków: Piotr Świerczewski i Marcin Kuźba.