Brazylia - Niemcy. Bóg już nie jest Brazylijczykiem?

Futbol postąpił wobec ?Canarinhos? jak zaniedbywana żona. Zdradził

Od 30. minuty meczu z Niemcami widzieliśmy już tylko zapłakane twarze. Najczęściej dzieci, które realizator produkujący sygnał telewizyjny z Mineirao wyłapywał z tłumu z wielkim zacięciem. Brazylijczycy przeżywali wstrząs głęboki, zwłaszcza że dzieci usłyszały od swoich rodziców przed meczem o walce, poświęceniu, rzuceniu na szalę wszystkich sił. O tym trąbiły media, a kiedy przed brazylijskim hymnem kapitan David Luiz podniósł koszulkę z numerem 10, mogło się wydawać, że Niemcy zostaną zmieceni z murawy siłą woli pięciokrotnych mistrzów świata.

Chęć do walki drużyny Luiza Felipe Scolariego zawaliła się jak domek z kart. Mecz zmienił się w kuriozum, które zszokowało nawet zwycięzców. Niemcy męczyli się z Ghaną (2:2), z USA (1:0), wyeliminowali Algierię po dogrywce i Francję, zwyciężając dzięki bramce Matsa Hummelsa, nie mieli jednak prawa nawet śnić, że w starciu o finał z gospodarzami turnieju przyjdzie im pełnić funkcję totalnego, bezwzględnego, precyzyjnego, arcyszybkiego dominatora. Joachim Löw ma wielką drużynę, z najbardziej kompletną na świecie drugą linią, ale trudno wyciągać racjonalne wnioski z meczu, który trwał na serio 11 minut.

Na konferencji prasowej Luiz Felipe Scolari biadolił, że już do końca życia będzie kojarzony z najbardziej zawstydzającym wynikiem w dziejach brazylijskiej piłki. Ogólne poczucie jest jednak takie, że sam jest sobie winien. Stworzył drużynę wyzbytą z wszelkich cech tradycyjnie uważanych za brazylijskie. Usprawiedliwia go w jakimś stopniu kryzys wielkich indywidualności tutejszej piłki (Kaka, Ronaldinho), co nie znaczy, że zarządzanie środkiem boiska trzeba było pozostawić w rękach defensywnych pomocników. I to tak mało kreatywnych jak Fernandinho, Luiz Gustavo czy Paulinho.

Scolari mówił o odmiennej koncepcji i wzorcach. Jego drużyna miała brać przykład z Atletico Madryt. Ogień, którym płonie Diego Simeone, nie ma jednak wiele wspólnego z safandulstwem szkoleniowca "Canarinhos". Kuriozalne gole tracone na Mineirao przez gospodarzy udowodniły, że liczba graczy defensywnych w drużynie ma się nijak do jakości gry obronnej. Scolari mógł próbować grać odważniej, efekt nie byłby gorszy, niż jest. Wydawało mu się jednak, że doświadczenia z drużyną z 2002 roku, a także z zeszłorocznego Pucharu Konfederacji są potwierdzeniem słuszności jego drogi. Tymczasem kończy turniej jako największy przegrany, większy niż Fabio Capello pobierający z kasy rosyjskiej federacji 7 mln euro za rok.

Po porażce gwiazdozbioru w 2006 roku, na dwóch kolejnych mundialach Brazylijczycy zgodzili się na drużyny ignorujące joga bonito. Carlos Dunga i Scolari staną się synonimem najczarniejszego okresu brazylijskiej piłki. Kryzys jest oczywisty, także w planowaniu i szkoleniu. Od Złotej Piłki dla Kaki w 2007 roku żaden Brazylijczyk nie zbliżył się nawet do szczytu. Jedynym kandydatem mógłby być Neymar, ale nie jest i na razie się nie zapowiada, aby był. Brazylia przestała być miejscem, gdzie rodzą się geniusze, za to w świat eksportowana jest masowa produkcja graczy silnych, solidnych, zdyscyplinowanych. Na to wciąż są kupcy, ale trudno z takiego materiału tworzyć wielką drużynę. Futbol został przez Brazylijczyków zaniedbany, więc ich zdradził.

W 1986 roku w Meksyku po wyeliminowaniu drużyny Antoniego Piechniczka w 1/8 finału Socrates powiedział: "Co prawda papież jest Polakiem, ale Bóg Brazylijczykiem". Tamta drużyna "Canarinhos" przegrywała, jest jednak wspominana jako futbolowa piękność. Piłka, zwłaszcza w Brazylii, to coś więcej niż rząd wyników. Scolari poskąpił rodakom doznań estetycznych, więc wstyd po porażce jest większy niż zazwyczaj.

"Maracanazo", czyli porażka z Urugwajem 1:2 w meczu o złoto mistrzostw 1950 roku, znalazła swoje drugie wcielenie. Z punktu widzenia czysto sportowego znacznie gorsze, bo 64 lata temu można było mówić o traumie, ale na pewno nie o upokorzeniu. "Urusi" byli nie gorszej klasy zespołem niż dziś Niemcy.

Na szczęście płaczące brazylijskie dzieci żyją już w innym kraju niż ich dziadkowie. Tym razem dramat nie opuścił murów Mineirao. Gdy w nocy po klęsce z Niemcami odwiedziłem strefę kibica, Brazylijczycy bawili się tam z Niemcami. Patrząc na jednych i drugich, trudno było nawet zgadnąć, kto na Mineirao upokarzał, a kto był upokorzony. Futbol wciąż jest dla Brazylijczyków wielką pasją, ale istnieje świat poza nim. Jeśli ktoś się obawiał, że wzburzony tłum wylegnie na ulice, by dać upust frustracji, to się rozczarował. Scolari przegrał, drużyna odpadła, życie i mundial toczą się dalej. Analiza klęski zamyka się tym razem w ramach boiska, 1:7 z Niemcami nie stało się pretekstem do rozliczania pani prezydent i polityków.

Brazylijczycy nie są nacją o rozbuchanym poczuciu własnej wartości. W futbolu czuli się jednak numerem 1. To poczucie zostało silnie zachwiane, na szczęście ludzie są tu już na tyle dojrzali, by nie robić z ukochanej dyscypliny narodowego fetysza ani kryterium absolutnego.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.