Misja Brazylia. Brasileirao, czyli jak przeżyć w dżungli futbolu

Właśnie ruszył nowy sezon szkoły przetrwania: grasz co chwila, a w międzyczasie oblatujesz Ziemię, chowasz się przed nadgorliwymi kibicami, czekasz na wyroki sądowe. Witaj w Brasileirao, najdziwniejszej z wielkich lig. Nawet piłkarze uznali ostatnio, że tak dalej się nie da. I założyli FC Zdrowy Rozsądek.

Dlaczego to właśnie Ty powinieneś wyjechać na Mistrzostwa Świata FIFA?

Materiał powstał w ramach cyklu Misja Brazylia. Wyjazd dziennikarzy Sport.pl dzięki firmie Visa.

Kalendarz meczów jest upakowany jak w NBA i nie pasuje do niczego: ani do terminów FIFA, ani do rytmu rozgrywek w innych krajach kontynentu. Widzów na stadionach jest mniej niż w lidze Australii czy w amerykańskiej MLS. Podróże trwają koszmarnie długo. Obrońcy tytułu mistrzowskiego, Cruzeiro Belo Horizonte, ligę zaczęli od wystawienia na mecz z Vitorią Salvador drużyny rezerwowych. Chcieli dać odetchnąć najlepszym. To był ich trzeci mecz w osiem dni: po finale rozgrywek stanowych i po meczu z Olimpią Asuncion w Copa Libertadores. Szalone, ale co zrobić? Inaczej się nie da. Liga krajowa może zacząć grać dopiero, gdy skończą się mistrzostwa stanowe. Czyli musi się wcisnąć między kwiecień lub maj a grudzień.

Gdy w Brazylii zaczyna się liga krajowa, w Copa Libertadores właśnie ruszyła faza pucharowa. Dla najlepszych brazylijskich klubów to oznacza wielką kumulację, z której cieszą się tylko linie lotnicze. Cruzeiro na pucharowy mecz w Paragwaju i ligowy w Salvadorze przelecieli 6,5 tysiąca kilometrów. Dużo? Powiedzcie to ich sąsiadom z Belo Horizonte, Atletico Mineiro.

Oni w Copa Libertadores, gdzie bronili tytułu (bez powodzenia, pierwszy raz od 1991 roku żaden brazylijski klub nie awansował do półfinału), trafili na Atletico Nacional z Medellin. W tydzień zrobili najpierw 4,5 tysiąca kilometrów do Medellin, potem 4,8 tys z Medellin do Porto Alegre, gdzie mieli najbliższy mecz ligowy. A potem już z górki, jedyne 1800 km z Porto Alegre do domu. Ponad jedna czwarta równika w jeden tydzień. To tak, jakby polski klub miał zagrać w środę w pucharach w Kazachstanie, a w weekend w lidze w Stambule.

Brasileirao łączy kraj

Do tego dochodzą jeszcze w Brazylii puchary krajowe i stanowe. Piłkarze z najlepszych brazylijskich drużyn muszą w każdym roku we wszystkich rozgrywkach rozegrać łącznie nawet ponad 80 meczów, a komentatorzy piszą, że organizacja miejscowych rozgrywek to próba wlania trzech litrów wody do dwulitrowej butelki. Syzyfowe prace, ale co zrobić? Inaczej się nie da. Federacje stanowe nie odpuszczą, muszą mieć na czym zarabiać. Mistrzostwa stanowe są słabe, ale są święte. To one były solą brazylijskiego futbolu aż do lat 70. Liga krajowa powstała na dobre dopiero w 1971 roku. Czyli dopiero gdy lotnictwo rozwinęło się na tyle, że podróże na mecze po całym kraju stały się możliwe. Zanim Brasileirao powstało, Brazylia zdążyła trzy razy zostać mistrzem świata.

Pomysły utworzenia krajowej ligi pojawiały się oczywiście dużo wcześniej, ale udało się to dopiero wojskowej dyktaturze, która od 1964 roku rządziła krajem. Uznała, że takie rozgrywki to będzie świetny sposób na integrację kraju. Junta akurat zaczynała ważne projekty: drogi, lotniska. Futbol dobrze się w to wszystko wpisał, zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz. Mundial 2014 to też ma być święto integrujące Brazylię, stąd taki rozrzut stadionów, nawet w miejsca, gdzie wielkiego futbolu na co dzień nie ma.

Liga zawsze przejściowa

Co roku najlepsze brazylijskie kluby okrążają Ziemię niejeden raz podczas podróży na mecze. Grają raz w tropikach, a raz w zimnie, czasem na byle jakich boiskach. Mundial oznacza przerwę dla ligi na kilka tygodni, ale piłkarze nie mają wolnego. Atletico leci zarabiać do Chin, na towarzyskie tournee. Ich klubowy ośrodek, supernowoczesne Cidade do Galo, przejmie na czas turnieju Argentyna.

Leo Messi będzie trenował na przedmieściach Belo Horizonte, tam, gdzie na co dzień trenuje jego przyjaciel z dawnych barcelońskich czasów Ronaldinho. A Ronaldinho poleci do Chin, od wyjazdu na tournee raczej się nie wykręci, to on ma być tam główną atrakcją. Choć gra teraz kiepsko, będzie też największą medialną gwiazdą Brasileirao. Po odejściu Neymara, Clarence'a Seedorfa, Diego Forlana nie ma wielkiej konkurencji.

Pod ośrodkiem treningowym Botafogo ochroniarze nadal krzątają się w koszulkach Seedorf10, nowe gwiazdy nie przyjechały. Liga jest właśnie w okresie przejściowym. A właściwie - zawsze jest w okresie przejściowym. Tu nie buduje się łatwo. Choć jest sporo pieniędzy do wydania, to jednak Europy tutejsze kluby nie przelicytują. Chyba że w produkcji długów: 25 czołowych klubów Brazylii zebrało łącznie 1,5 miliarda euro długów. Teraz trzeba zaciskać pasa i sprzedawać. A europejskie okno transferowe wypada w środku sezonu Brasileirao. Ciągle pod górę, ale co zrobić? Inaczej się nie da.

Sąd przerywa mecz

W Brasileirao, noszącym teraz nazwę Serie A, gra tylko dwóch piłkarzy, którzy mogą się spodziewać powołania do brazylijskiej kadry na mundial: Jo, który podbił kiedyś ligę rosyjską, ale angielskiej ani tureckiej już mu się nie udało i teraz jest w Atletico Mineiro. Oraz Fred, który nie podbił Lyonu i teraz gra we Fluminense. Fred miał razem z Fluminense spaść do drugiej ligi, ale klub słynie z tego, że ma świetnych prawników. Poza tym: władze brazylijskiej ligi nie lubią, jak spadają wielkie kluby. Kiedyś specjalnie dla Fluminense powiększyły ligę, byle nie spadło. Teraz wystarczyli jego słynni prawnicy (jeden z kongresmenów powiedział niedawno półżartem podczas debaty parlamentarnej, że Brazylii przed obniżeniem ratingu nie obroni już nic, nawet prawnicy Fluminense).

Prawnicy odkryli, że Portuguesa Santista w decydujących momentach sezonu wystawiła piłkarza, który powinien być zawieszony. Portuguesa straciła karnie cztery punkty i spadła, Fluminense się utrzymało. Ale Portuguesa oddała sprawę do sądu, przekonując, że nie dostała na czas informacji o karze zawieszenia, więc nie jest winna. I teraz jeszcze się sezon w pierwszej lidze nie zaczął, a już był cyrk.

Ponieważ federacja piłkarska (CBF) nie chciała uznawać wyroków sądowych w sprawie Portuguesy, klub zaczął rozgrywki w drugiej lidze. Ale jego pierwszy mecz przerwał urzędnik sądowy, który wpadł na stadion z nowym werdyktem i powiedział, że to koniec gry, bo on ma decyzję, że Portuguesa ma występować w ruszającej dzień później ekstraklasie. Piłkarze zeszli z boiska, Portuguesa czeka na werdykt, federacja mówi, że to kolejny wyrok sądowy, który w futbolu jest nieważny.

Pewnie mały klub przegra z wielkim, jak kiedyś małe Gama przegrało w podobnej sytuacji z Botafogo. Ale to nie będzie koniec zamieszania, w sądzie trwa jeszcze druga bitwa o ligę: klub Icasa uważa, że to jemu należał się awans do Serie A, bo Figueirense wywalczyło go, wystawiając nieuprawnionego zawodnika. Bałagan godny kraju, który uważa, że ma najgorszych działaczy piłkarskich na świecie. Ale co zrobić? Inaczej się nie da - mówią ci działacze. A teraz piłkarze pierwszy raz głośno odpowiedzieli: - Bzdura! Mamy już dość słuchania, że się nie da. Albo się weźcie do porządnej pracy, albo zwolnijcie posady dla lepszych od siebie. Niech żyje wreszcie zdrowy rozsądek. FC Zdrowy Rozsądek, bo tak się nazwali: Bom Senso FC.

Wściekli trzydziestoletni

Tę dziwną drużynę, będącą trochę związkiem zawodowym, trochę klubem dyskusyjnym, założyli zbuntowani trzydziestoletni. Niektórzy już mocno ponadtrzydziestoletni, jak 37-latek Gilberto Silva, kiedyś skała w pomocy Arsenalu i reprezentacji. Gilberto to jeden z tych, którzy wrócili do Brazylii po latach gry w Europie i mieli ochotę działać, a nie tylko dorabiać w ojczyźnie do emerytury. Oczytany, mówiący czterema językami (nauczył się w Europie angielskiego, francuskiego i greckiego), udzielający się charytatywnie Gilberto szybko znalazł sojuszników. Chciał działać Juan, kiedyś piłkarz Romy, chciał Alex, kiedyś w Fenerbahce.

Wszyscy oni zobaczyli po powrocie, że w brazylijskim futbolu mimo napływu pieniędzy właściwie nic się nie zmieniło. Działacze federacji nadal udają społecznych i myślą tylko o własnych kontach bankowych, działacze klubowi wyżywają się w wojnach na słowa, ale z tworzeniem czegokolwiek jest gorzej. We wszystkim ich przecież wyręczą marketingowcy z Nike i innych potężnych korporacji, które zainwestowały w kluby, albo z żywiącej futbol telewizji Globo. Jak powiedział Alex, brazylijskim futbolem tak naprawdę rządzi Globo, CBF to tylko miejsce spotkań.

Bom Senso FC nazwę też zawdzięcza marketingowcowi. Wymyślił ją Washington Olivetto, jeden z królów brazylijskiej reklamy sportowej. To u niego, w agencji WMcCann, spotkali się w ubiegłym roku zbuntowani piłkarze z 20 klubów. Takiego porozumienia ponad podziałami jeszcze nie było. Zebrali się ci z długim stażem w Europie i ci z krótszym, jak Paulo Andre z Corinthians (miał epizod we Francji), który ciągle nie może się zdecydować, co mu lepiej wychodzi, malowanie, pisanie, gra w piłkę czy monologi o piłce.

Washington Olivetto, który kiedyś pomagał Socratesowi promować jego idee futbolowej Demokracji Corinthians, dał im nazwę i wsparcie. Również dlatego wielu ich ciągle uważa za buntowników kawiorowych. Bogaczy, którzy wrócili z Europy wydelikaceni i teraz nóżki ich bolą, jak muszą się przebiec po miejscowych boiskach. Ale gdy do Bom Senso FC dołączyło po kilku miesiącach działania już tysiąc piłkarzy, takie zarzuty przestają być aktualne.

Bom Senso walczy o to, by piłkarze zaczęli być wreszcie traktowani przez działaczy poważnie. By nie słyszeli: przecież i tak jesteście tu królami życia. Bo najlepiej zarabiający rzeczywiście są, ale z 20 tysięcy profesjonalnych piłkarzy w Brazylii aż 16 tysięcy zarabia nie więcej niż dwukrotność minimalnej pensji, czyli ok. 400 dolarów. Kluby z czołówki grają po 80 meczów w sezonie, a ponad 580 klubów spoza czterech lig krajowych nie gra przez pół roku w ogóle, i po mistrzostwach stanowych zwalnia piłkarzy z kontraktów. W wielu klubach kibicowskie mafie tak się rozpanoszyły, że piłkarze żyją w strachu, gdy tylko przychodzą gorsze wyniki. W lutym bandyci spod znaku Corinthians najechali w stu ośrodek treningowy klubu. Fred miał ogromne problemy z kibicami Fluminense, wyliczać można długo.

Bom Senso FC nie chcą już słyszeć, że inaczej się nie da. Pora żeby i federacje stanowe trochę ustąpiły, i zrzeszająca się CBF wreszcie wzięła się do roboty, a nie tylko liczyła kasę zarabianą dla niej przez reprezentację. Pora na zerwanie układów z kibicami, na wprowadzenie przerwy przed sezonem, żeby był jakiś czas na regenerację. Pora na finansowe fair play na podobieństwo tego, które jest wprowadzane w europejskiej piłce.

Piłkarze z Bom Senso protestowali już w ubiegłym sezonie, robiąc różne akcje podczas meczów: a to krzyżowali ramiona w geście protestu na początku spotkań, albo zamiast normalnej gry przez jakiś czas tylko podawali sobie piłkę w tę i z powrotem. Ale gdy próbowali czegoś mocniejszego, odbili się od ściany. Nadepnęli na wiele odcisków. Nawet istniejący już od dawna związek zawodowy piłkarzy patrzy na nich mało przyjaźnie, bo weszli na jego teren. A CBF obiecała wprowadzenie przerwy przed sezonem i limitu meczów na miesiąc, ale w innych sprawach kluczy jak tylko może i nie chce z Bom Senso rozmawiać. Kluby też w niektórych działaczach Bom Senso widzą przeciwników. Wsparcie dały im władze federalne, z delegacją Bom Senso spotkała się przed mundialem prezydent Dilma Roussef, razem z nimi wzywała do przemiany krajowego futbolu. Ale wiadomo, ile takie wezwania znaczą dla piłkarskich działaczy, oni pod każdą szerokością geograficzną są podobni.

Gilberto Silva chciałby jeszcze pograć w piłkę, ale Atletico Mineiro nie przedłużyli z nim kontraktu. Nowego klubu Gilberto nie może znaleźć. Choć nikt mu wprost nie mówi, że to Bom Senso jest problemem. Buntownicy marzyli o strajku generalnym piłkarzy na inaugurację sezonu Brasileirao. Nie udało się. Za to w CBF zmiany: po przeprowadzonych przed mundialem wyborach prezesa Jose Marię Marina zastąpi wkrótce Marco Polo del Nero. Znaczy się, nadchodzą młodsi: Marin ma już 82 lata. Del Nero tylko 73.

Więcej o:
Copyright © Agora SA