Misja Brazylia. Awanturnik Diego Costa

Nowy koszmar z Maracany wygląda tak: Diego Costa, Diego zdrajca, strzela w finale gola, który daje Hiszpanii mistrzostwo świata. Ale czy Brazylijczycy naprawdę będą potrafili znienawidzić takiego zdrajcę, który nikomu lojalności nie obiecywał? I którego historia jest tak bardzo brazylijska?

Wyjazd dziennikarzy był możliwy dzięki Visa

Imię ma po Diego Maradonie, więc może był w tym jakiś wyższy plan, żeby Brazylii zagrać na nosie. Bratu ojciec dał na imię patriotycznie, Jairzinho. Po mistrzu świata z 1970. Ale brat kariery w piłce nie zrobił. Nie wyszedł poza pastwisko z bramkami, na którym grali w dzieciństwie i przerywali mecz za każdym razem, gdy ciężarówki wożące tytoń z plantacji wokół Lagarto musiały przejechać przez środek boiska.

Tytoń to tutaj, w połowie drogi wzdłuż wybrzeża Nordeste - biednej, lekceważonej przez lata północno-wschodniej części kraju - główne źródło utrzymania. Lagarto, czyli Jaszczurka, to stutysięczne miasto cztery godziny jazdy na północ od Salvadoru. Miasto bez kina, z dopiero powstającą galerią handlową, z pomnikiem jaszczurki w centrum. W niedalekim Aracaju, stolicy stanu, są przynajmniej piękne plaże, ale i tak czujesz się, jakbyś wylądował na tropikalnym przystanku Alaska. Małe lotnisko, na którym nikomu nic się nie chce, a hala odlotów i przylotów ma tylko jedną pełną ścianę, pozostałe tworzą raczej elegancką zagrodę, przez którą wpada wiatr.

Przystanek Sao Paulo

Futbol nigdy w Lagarto nie wyrósł. Diego mówi, że to chyba najgorsze w Nordeste miejsce, by się uczyć piłki. To legendy, że się wychował na ulicy i pierwszy raz zagrał na trawie, gdy miał kilkanaście lat. Może wygląda na ulicznika, i tak gra, ale jest z porządnej, średnio zamożnej rodziny, syn rolnika i przedszkolanki. A trawa była, bramki też. Nawet boisko do futsalu, gdzie sobie wywalczył szkolne stypendium. Był też klub. Tyle że bez przeszłości i przyszłości. Diego nigdy nie zagrał w Brazylii w profesjonalnej drużynie. Nawet gdy już pojechał za pracą i futbolem - w tej właśnie kolejności - do Sao Paulo, grał tylko w dziecięcych drużynach Barcelony, tej z Ibiuny, która w międzyczasie przestała istnieć. Wyjechał do wielkiego miasta jako 16-latek, tak jak wielu przed nim, którzy z tej północno-wschodniej Brazylii B albo i Brazylii C uciekali na południe. Za lepszym i ciekawszym życiem, telepiąc się trzy dni autobusem albo na pace ciężarówki, jak przyszły prezydent Lula w drodze ze swojego Pernambuco do Sao Paulo. Dla Costy Sao Paulo było tylko przystankiem. Niecałe dwa lata później odleciał już do Europy: przez Portugalię i przez świat dziwnych piłkarskich geszeftów trafił do Hiszpanii, do Atletico Madryt.

Zdradziłeś miliony

Dziś jest gwiazdą, a w Lagarto jest już prawdziwa futbolowa szkółka - Bola de Ouro, Złota Piłka. Z kilkoma boiskami, a nie jednym, z bramkami z metalu, a nie drewna, z kilkuset uczniami, kilkunastoma profesjonalnymi trenerami, kursami komputerowymi po godzinach. Za wszystko płaci Diego Costa. Gdy debiutował rok temu w reprezentacji Brazylii, rodzina pojechała do Aracaju, żeby mieć trochę spokoju, bo w Lagarto było szaleństwo, tłumy przed telewizorami w barach: Diego, nasz chłopak z piłkarskiej pustyni, został gwiazdą Atletico i zagra w reprezentacji w meczach z Włochami i Rosją.

Kilka miesięcy później ich chłopak ogłosił, że jednak nie chce już grać dla Brazylii. Woli Hiszpanię, kraj który mu dał radość, gdzie mu się urodziła córka, gdzie mieszka od sześciu lat i od którego w 2013 dostał obywatelstwo. Kilka tygodni temu zadebiutował w nowej kadrze. Jeśli nie będzie miał kontuzji, przyjedzie z Hiszpanią na brazylijski mundial. Jako szwarccharakter, ten który się odwrócił plecami do marzeń milionów ludzi, jak to ujął trener Brazylii Luiz Felipe Scolari. I tak był łagodny. Jeden z działaczy federacji powiedział, że Costa zrobił to wszystko dla pieniędzy, a szef federacji Jose Maria Marin nalegał, by wykorzystać każdy prawny kruczek i uniemożliwić mu grę dla Hiszpanii. A jeśli już się nie da, to go karnie pozbawić obywatelstwa.

Brazylijski patriotyzm mundialowy

Kibice mają mu podczas mundialu zamienić życie w piekło. - On mówi, że kiedyś wróci do Brazylii, żeby tu zamieszkać? Chciałby. Nie ma szans. Ludzie go naprawdę nie znoszą. Choć właściwie spędził tyle czasu w Hiszpanii, że to nie miałoby sensu, żeby grał dla Brazylii - mówi Marcos Clementino, telewizyjny dziennikarz zajmujący się Corinthians Sao Paulo. - Kibice będą przeciw niemu. Ale czy to nienawiść? Raczej powierzchowna. Gdyby Diego Costa coś ważnego zrobił dla naszej reprezentacji, to co innego. Ale on zagrał w dwóch towarzyskich meczach, i to krótko. Nigdy nie grał w brazylijskiej lidze - tłumaczy Fabio Pinel z TV Bandeirantes, stacji z Belo Horizonte.

- Moim zdaniem będzie wokół niego spokojniej niż myślimy, ale tylko do jego pierwszego gola dla Hiszpanii. Potem na jego miejscu sprawdzałbym bardzo dokładnie, co ma na talerzu i kto stanął za jego plecami - mówi półżartem Mauricio Savarese, brazylijski korespondent "Four Four Two". Gdy rozmawiamy o Atletico Madryt, rewelacji ostatniego sezonu w Europie, Mauricio co chwila wtrąca mimochodem coś uszczypliwego o Coście. - Chciałbym żeby Atletico pogodziło Real z Barceloną, sprzątając im tytuły sprzed nosa. Oczywiście chciałbym też, żeby przy okazji Costa połamał sobie nogi - wygłasza z teatralnym gestem i wybucha śmiechem. Żart. Przyznaje: gdyby Costa był Argentyńczykiem, to na mundial w Argentynie po takiej zdradzie musiałby jechać z ochroniarzami, bo tam się kadrę traktuje śmiertelnie poważnie, z bogoojczyźnianym patosem. - A u nas? Będzie mu łatwiej, bo Brazylia to jest kraj małych ojczyzn. Brazylijczycy są prawdziwymi patriotami tylko podczas mundiali - mówi.

- A dla mnie i tak jest zdrajcą - mówi Ricardo Gentil, dziś menedżer, kiedyś piłkarz Sao Paulo FC i kadry Brazylii do lat 16. - Może na jego miejscu zrobiłbym to samo, ale jest zdrajcą. Wiem, że Brazylijczyków grających dla innych krajów było przed nim wielu, że może lepiej być gdzieś docenianym, niż w rodzimej kadrze być na doczepkę. Brazylia ma 200 milionów mieszkańców szalonych na punkcie futbolu i nigdzie na świecie nie jest tak trudno przebić się do tej jedenastki, która gra. Rozumiem wybór tych, którzy wiedzieli, że nie mają szans. Ale przecież on miał. Scolari go chciał. Zdrada - mówi. - Rzeczywiście, Scolari specjalnie poleciał do niego do Madrytu, przekonywać go, że na niego liczy. A on niedługo później zrobił woltę - mówi Mauricio Savarese. Diego będzie kolejnym w całym zastępie Brazylijczyków, którzy zmienili reprezentację. Tylko w ostatnich latach robili to nasz Roger czy Chorwat Eduardo (jeden z robotników na stadionie w Sao Paulo pracował w koszulce Szachtara Donieck z jego nazwiskiem), a dla Hiszpanii grali już Donato i Marcos Senna. Ale dopiero Costa wywołał tyle szumu.

Tato, trzeba być mężczyzną

Również dlatego, że to jest brazylijski Luis Suarez, genialny piłkarz który dzieli. Niełatwy i na boisku i poza nim. Przyznaje, że ma bardzo krótkie styki i od małego wpadał przez to w kłopoty. Z czasem, przekonuje, ucywilizował się, ale rywale których opluł, uderzył albo wyzwał mają pewnie inne zdanie. Od małego grał w piłkę rozbestwiony swoją fizyczną przewagą nad rywalami, bo szybko urósł. I traktował futbol jako dodatek do zarabiania. Po to pojechał do Sao Paulo. Chciał mieć swoje pieniądze, kupić sobie za nie motocykl, mieć za co zaprosić dziewczynę na kolację, zapracować na łatwiejsze życie niż mieli ojciec z matką. Przestać słuchać kpin z Nordestinos, na których się na południu patrzy z wysoka.

Rodzice puścili go do Sao Paulo tylko dlatego, że mieli tam rodzinę. Diego mieszkał u wujka, dorabiał sobie na jego stoisku w galerii handlowej Page. To właściwie bazar pod dachem. Diego wspomina jak kursował do Paragwaju i z powrotem, po podróbki na handel. Lepiej na tym zarabiał niż na grze w piłkę, więc gdy wujek go przekonywał, że powinien spróbować w tej podrabianej Barcelonie i pojechać z nią na turniej stanowy, początkowo się opierał, miał już zaplanowane inne biznesy. Ale usłyszał: to ja ci dam tyle pieniędzy ile byś przez ten czas zarobił, jedź.

Na tym właśnie turnieju wypatrzył go Armando Silva, poszukiwacz talentów. Pracujący dla Portugalczyka Jorge Mendesa, najpotężniejszego menedżera piłkarskiego ostatnich lat. I tak się zaczęło. Ludzie Mendesa zobaczyli w Coście nieociosaną wersję młodego Ronaldo: siłę, spryt, łatwość zmiany kierunku, piłkę przylepioną do nogi i potężny strzał jakby od niechcenia.

Gdy poprosił rodziców o zgodę na wyjazd, ojciec z kontraktem przesłanym przez Mendesa i Sporting Braga pojechał do Sao Caetano, klubu pod Sao Paulo, żeby poprosić o ocenę, czy to nie jakaś hochsztaplerka. Prezes Sao Caetano powiedział, że nie, ale że on da tyle samo i niech młody gra u niego, skończy szkołę w Brazylii. Diego odpowiedział ojcu: - Jeśli mnie nie puścisz, to się już do ciebie nigdy nie odezwę. Tato, dałem im już słowo. Trzeba być mężczyzną.

Piłkarskie wędrówki ludów

Chyba nie do końca wtedy wiedział, w co wdepnął. Kursował przez następne lata od Bragi, przez Porto i tamtejszy Penafiel do Madrytu, gdzie już go przechwyciło Atletico, a potem znowu do Bragi i przez Vigo, Albacete, Valladolid znów Atletico Madryt, Rayo Vallecano - do Atletico. Przechodził a to na wypożyczenia, a to na wymiany z innymi zawodnikami, a to z opcją pierwokupu, w tę i z powrotem, z prawami ekonomicznymi do jego transferów dzielonymi między różnych udziałowców. Mówiąc krótko, przerobił wszystko to, co jest kojarzone z handlem piłkarzami, zwłaszcza młodymi piłkarzami na linii Brazylia - Portugalia.

Jeśli Neymar był przez ostatnie lata dla Brazylii dowodem, że jej futbol wzbogacił się znowu na tyle, że potrafi zatrzymać u siebie na dłużej taki talent, to Diego Costa jest symbolem tej drugiej Brazylii, przehandlowanej za młodu. Każdego roku Brazylia wysyła w świat średnio ok. 800 piłkarzy, zarabiając na tym około ćwierć miliarda dolarów (wszystkich transakcji zrobiła w poprzednim roku 1402, jest światowym liderem). A Portugalia już od 2002 jest nieprzerwanie liderem w imporcie z Brazylii, odpowiada już za 35 procent. I coraz bardziej się rozpycha właśnie w Nordeste, gdzie nie ma tylu silnych klubów, zdolnych zatrzymać młodzież.

To stąd, z położonego o kolejne cztery godziny jazdy na północ od Lagarto Maceio, odleciał do Portugalii Pepe, też nie rozgrywając w Brazylii ani jednego profesjonalnego meczu wśród seniorów i też wybierając grę dla przybranej ojczyzny. Pepe grał w Corinthians Alagoano. Przez ten klub przeszedł też - a raczej przeleciał, bo nie zagrał w nim żadnego meczu - do Europy Deco. Kolejny Brazylijczyk, który zagrał dla innego kraju. Dla Portugalii, razem z Pepe, a namówił ich do tego ówczesny trener portugalskiej kadry Luiz Felipe Scolari, dziś mówiący coś o zawiedzionych nadziejach milionów.

Skąd taka transferowa sprawność Corinthians Alagoano trzeba by pewnie pytać Jorge Mendesa. Albo Antonio Araujo, udziałowca klubu, biznesmena zamieszanego swego czasu w aferę korupcyjną w portugalskiej piłce.

Diego pod własną flagą

Dziś Diego Costa jest z Atletico liderem ligi hiszpańskiej i wiceliderem strzelców, półfinalistą Ligi Mistrzów. Zmieniał ojczyzny, zmieniał kluby, ale Mendesa nie zmienił. Już wysłał ze swojej szkółki w Lagarto pierwszą grupę najzdolniejszych dzieciaków, którym superagent i jego ludzie postarają się otworzyć drzwi w portugalskich klubach. Może i miał rację ten działacz CBF, że wybory Costy są podyktowane tylko pieniędzmi. Ale on przecież tego od małego nie ukrywał. To piękne, że Dante z Bayernu Monachium, też z Nordeste, też przykład późnej kariery, gra dla Brazylii, choć go kusili Niemcy. Ale Diego wie swoje. To jest ten typ piłkarza, który zawsze gra tylko pod własną flagą. Kondotier futbolu, któremu wszędzie dobrze, gdzie jest żołd i dziewczyna. Albo raczej, skoro z Brazylii, nie kondotier, a bandeirante, czyli awanturnik goniący po kraju za niewolnikami, złotem i własną sławą, ale przy okazji zostający bohaterem. W końcu łapiący niewolników, ale też zdobywający nowe ziemie bandeirantes mają dziś w Brazylii swoje ulice i pomniki. Możesz takiego bandeirante Diego Costę pochwalać lub potępiać, ale wolisz go mieć po swojej stronie.

W Lagarto tak właśnie na to patrzą. Mama Diego na pytania o wybór syna opowiada, że jest tylko jedna drużyna którą wspiera, nazywa się Diego Costa. Ojciec na debiut syna w barwach Hiszpanii nie przyjechał, mówił że za zimno, ale jakoś się z decyzją pogodził. W mieście jest mural w hołdzie Coście, szkółka przeżywa oblężenie, a dzieci krzyczą do kamer: Diego, chcemy być tacy jak ty. Pierwszy trener Costy mówi już nawet o nowym Maracanaco. Że Diego strzeli w finale, Hiszpania będzie mistrzem, a on, choć decyzji wychowanka początkowo nie rozumiał, będzie świętował. Bo to nie będzie ani gol dla Hiszpanii, ani przeciw Brazylii. To będzie gol Lagarto.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.