Liga Mistrzów. Relacja z Dortmundu: Na moich oczach publiczność połączyła się z drużyną Borussii

Gdybym tego dnia miał napisać relację na gwizdek, nie dałbym rady. Stałem i biłem brawo piłkarzom Borussii Dortmund. Wraz ze mną to samo przez siedem minut robiło 60 tysięcy kibiców na stadionie Signal Iduna Park w Dortmundzie. Miałem wrażenie, że obejrzałem najlepszy mecz w życiu z perspektywy trybun. Po końcowym gwizdku szukałem w głowie spotkań Ligi Mistrzów z ostatnich lat, na które zamieniłbym to widowisko i wpadłem tylko na jedno - to, w którym Robert Lewandowski strzelił cztery gole.

Tłamszenie defensywy z Madrytu i emocje rozpisane jak w scenariuszu - od niewykorzystanego karnego przez Real do milimetrów brakujących do trzeciej bramki i dogrywki - dotknęły każdego, kto włączył telewizor. Urok mojego wieczoru z Ligą Mistrzów polegał jednak na przyglądaniu się reakcjom 70-tysięcznej publiki. Oglądałem w przeszłości różne mecze, na stadionie Sükrü Saracoglu, gdzie gra Fenerbahce Stambuł oraz Türk Telekom Arena, należącym do Galatasaray Stambuł, na obiektach angielskich gigantów - Manchesteru United czy Arsenalu, najgłośniejszego stadionu w Belgii - Standardu Liege czy jednego z najbardziej zwariowanych w Holandii - Twente Enschede. Ale nigdy nie widziałem publiki, która w trakcie meczu połączyłaby się z własną drużyną.

Doping na Fenerbahce był zwierzęcy, zorganizowany, tłamszący. Decybeli naliczylibyśmy tam może nawet więcej niż w Dortmundzie. W Liege poczułem, że znalazłem się w epicentrum dzielnicy robotniczej, pośród kominów XIX-wiecznych fabryk. W Enschede akustyka stadionu niosła ryk, który sprawi, że do końca życia zapamiętam nazwę 150-tysięcznego miasta. Ale na Signal Iduna Park stadion oddychał każdą akcją. Wspólnie z jedenastoma facetami na zielonym prostokącie zakładaliśmy pressing, razem z nimi odbieraliśmy piłki na środku boiska, łapaliśmy się z Matsem Hummelsem za głowę, gdy zagrywaliśmy niecelnie do przodu i fetowaliśmy nasze czyste wślizgi w polu karnym. Wspólnie pudłowaliśmy z Henrikiem Mchitarjanem, podnosiliśmy się załamani z boiska i biegliśmy wykonać rzut rożny. Wprawdzie na stadionie Manchesteru United czy Arsenalu publika reagowała na wydarzenia boiskowe, ale tam podnosił się tylko delikatny szmer.

Podobało mi się, że reakcje publiki nie były prostackie. Należało się w nie wsłuchać, aby dowiedzieć się, jaki futbol ceni się w tym mieście. 70 tysięcy nagradzało inteligencję w grze, widziałem, że ta publiczność rozumie piłkę. Burze braw otrzymywały podania, które organizowały na nowo grę BVB, wprowadzały na boisku ład, nie tylko te ryzykancie, ofensywne, ładne dla oka. Pamiętam sprytne przyjęcie piłki na klatkę piersiową i szybkie odegranie Matsa Hummelsa do bocznego obrońcy, gdy stoper BVB znalazł się pod presją rywala. Publika widząc skalę trudności tego zagrania, to nagrodziła. Podobnych reakcji na sytuacje boiskową czasami brakuje mi w Polsce, gdzie trybuna dopingująca swój zespół zdecydowanie dominuje pozostałe sektory, gdzie mecz toczy się na trybunach jakby w zupełnym oderwaniu od zdarzeń boiskowych.

Nie było dziwne tak emocjonalne pożegnanie piłkarzy Borussii Dortmund, skoro w tym meczu graliśmy wszyscy. Piłkarze BVB polegli po heroicznym wyczynie, wbili Królewskim dwa gole, ale mimo wielu sytuacji nie byli w stanie trafić po raz trzeci i doprowadzić do dogrywki po porażce 0:3 w Madrycie. Zawodników w żółto-czarnych koszulkach żegnały rytmiczne oklaski, publiczność wczoraj nie chciała wychodzić ze stadionu. Nie czuło się żalu, wszyscy mieli świadomość, że przeżyli fantastyczny wieczór, z którego razem wycisnęliśmy tyle, ile się dało. Piłkarzy BVB oklaskiwał nawet sektor fanów Realu Madryt. Być może za nimi najcięższy mecz sezonu. Tego dnia "Królewscy" padli pod naporem całego Dortmundu.

Zobacz wideo

Wyjazd dziennikarza Sport.pl na mecz LM do Dortmundu możliwy dzięki Heineken. Sprawdźcie też na www.liga.heineken.pl

Więcej o:
Copyright © Agora SA