El Clasico. Dwóch antybohaterów ofiarami kryzysu Barcelony

Pod tak wieloma względami dla kibiców Barcelony mecz z Realem był déja vu - zdarzeniem boleśnie oddającym męki z porażki w Lidze Mistrzów. Tam też momentami wydawało się, że niegdyś bijącego w rytm "tiki-taki" serca już nic nie wskrzesi. Po klęsce w Pucharze Króla można wskazać nie tylko winnych tej sytuacji, ale również osoby, które na Camp Nou najbardziej cierpią. Pod obie kategorie podpada zarówno Gerardo Martino, jak i Cesc Fabregas.

Twoja Misja Brazylia! Weź udział w konkursie i wygraj bilety na mundial!

Ancelotti może tego nie przyzna, ale w finale Pucharu Króla jego Realowi było blisko do madryckiego Atletico, które tydzień temu w wielkim stylu "zdusiło" Barcelonę w Lidze Mistrzów. Dwie linie nisko ustawionych "czwórek" blokowały przedpole, zmuszając rywali "Królewskich" do gry bokami (znów to Dani Alves był najczęściej przy piłce) i posyłania (dziś 30, tydzień temu 32) dośrodkowań, głównie bez adresata. Stąd tak widoczna frustracja Benzemy i Pepe po golu Bartry - Barcelona przecież nie miała prawa strzelić im po stałym fragmencie gry, po wrzutce i z głowy. W ataku jednak udało się nadrobić ten błąd i to kolejnym schematem podejrzanym od Atletico. Beznema, Bale i Di Maria bezlitośnie wykorzystywali straty i wysokie ustawienie bocznych obrońców rywali, częściej zbiegając w miejsce po Danim Alvesie. To właśnie dzięki temu manewrowi Real strzelił obydwa swoje gole.

Miał grać jak w Londynie

Jeszcze nieraz to usłyszycie - w tydzień wciąż aktualni mistrzowie Hiszpanii prawdopodobnie przegrali sobie cały sezon. Była to kwestia nie tyle słabych ogniw w drużynie (Pinto, ale też Alves czy Neymar), ale tych najbardziej sprawdzonych "bohaterów", którzy wielokrotnie Barcelonę ratowali, gwarantowali jej zwycięstwa. Jednak nawet jeśli to Messi był zagubiony lub niewidoczny, Xavi zbyt wolno przenosił akcje, a Iniesta nie tworzył przewagi pod bramką, winnych w stolicy Katalonii będzie dwóch. Gdy Gerardo Martino w zasadzie już został osądzony i "zwolniony", nad Ceskiem Fabregasem wciąż czarne chmury się gromadzą.

Ich losy są bardzo połączone w tym sezonie, zaczynając od tego, że w pierwszych dniach pracy Argentyńczyka ten obiecał Hiszpanowi, że będzie grał jak z czasów w Arsenalu. Dla zawodnika, który piłkarsko okrzepł w Anglii to była wspaniała wiadomość. W wywiadzie z Sidem Lowe z "The Guardian" twierdził, że stabilizacja na jednej pozycji była dla niego kluczowa po latach w których był albo rotowany z Xavim i Iniestą, albo wystawiany na skrzydle czy w ataku.

Martino chciał wyswobodzić Fabregasa - mniej dyscypliny taktycznej miało zdjąć z niego ciężar odpowiedzialności i pozwolić błyszczeć w rozegraniu akcji ofensywnych. Nic dziwnego, że w tym sezonie pobił swój najlepszy wynik pod względem zagranych kluczowych podań w Primera Division. Barcelona Martino była inna, częściej grała zabójczymi kontrami, wreszcie korzystała z miejsca, które zostawiał jej przeciwnik, a nie ona sama sobie tworzyła krótkimi podaniami. Sam Fabregas czuł się w tym systemie doskonale - do końca 2013 roku strzelił w lidze siedem goli, przy dziewięciu asystował.

Frustracje "żołnierza uniwersalnego"

Niektórzy twierdzą, że to interwencja drużyny zmusiła Martino do powrotu do schematów wpojonych im przez Pepa Guardiolę. Dla innych, w tym również dla Johana Cruyffa, w sytuację i taktykę zespołu zaczęli mieszać się dyrektorzy klubu, może zbyt dumni by zauważyć, że "tiki-taka" nie gwarantuje już tytułów. Zwłaszcza przy starzejącym się kręgosłupie drużyny, braku wzmocnień na kluczowych pozycjach i sposobie, w jaki Diego Simeone nastawiał Atletico, by Barcelonę pozbawić komfortu gry.

Gerardo Martino pozwolił, by wróciła "tiki-taka", ale też nie znalazł odpowiedzi na to, jak odpowiedzieć na pomysły rywali w najważniejszych meczach sezonu. W przeciwieństwie do Guardioli nie kombinuje z ustawieniami, nie szuka alternatyw dla skostniałego systemu - niegdyś piłka krążyła między piłkarzami niemal bez przyjęcia czy potrzeby opanowania, teraz Xavi czy Iniesta zmuszeni są do holowania futbolówki, by dostrzec szansę na przedarcie się przez zasieki rywali. Ucierpiał na tym też Fabregas - w 2014 roku dodał jednego ligowego gola i ledwie trzy asysty. Z głównego kreatora i ważnego zagrożenia stał się elementem zbędnym i frustrującym kibiców.

Fabregasa z Martino łączy również to, że ich wyobrażenie futbolu czy styl, w którym czują się najlepiej jako piłkarz i trener to nie "tiki-taka". Hiszpan w Arsenalu błyszczał grając na wyższym tempie, bardziej bezpośrednio, chociaż wciąż krótkimi podaniami. Z kolei Martino swój pomysł zaprezentował w pierwszej części sezonu, mieszając podstawę (utrzymanie się przy piłce) z szybkością i wykorzystaniem większej przestrzeni na połowie przeciwnika. Sam fakt, że chciał zespół i klub przekonać do odejścia od "tiki-taki" świadczy o tej taktycznej odmienności. To, że Fabregas jako jeden z nielicznych z prawdziwą ekscytacją opowiadał w pierwszych miesiącach sezonu o taktyce Martino również pokazuje, ile nadziei Hiszpan z tymi zmianami wiązał.

Fabregas duchem Barcelony?

Teraz obydwaj cierpią tak jak Barcelona. W finale Pucharu Króla Fabregas był jednym z najgorszych aktorów tego skądinąd fantastycznego widowiska. Po raz kolejny został zmuszony do gry głównie w roli fałszywego napastnika, wyciągającego obrońców i stwarzającego miejsce Messiemu, a nie odpowiadającego za ostatnie podanie. Tylko rywale już się na to nie nabierają, preferują krycie strefowe ponad indywidualne, a Argentyńczyk raczej snuje się po murawie, niż sprintem wbiega w wolną przestrzeń. Ledwie raz Fabregas znalazł miejsce, by samemu dostać prostopadłe podanie i stworzyć zagrożenie pod bramką Casillasa. Była dwudziesta pierwsza minuta, ale wcześniej czy później już nie zaistniał - nie miał żadnego kluczowego zagrania, nie oddał żadnego strzału, nie spróbował żadnego dryblingu. Od początku marca był zmieniany przed siedemdziesiątą minutą cztery razy - we wcześniejszych kilkudziesięciu meczach sezonu zdarzyło się to ledwie trzy razy.

Martino (w swojej pierwszej pracy w Europie) i Fabregas (wkraczający w szczytowy wiek w karierze) może po prostu nie są osobami, które mogłyby cokolwiek poradzić na kryzys wielkiej Barcelony. Ten pierwszy nie miał i nie ma tyle siły, by do końca i stanowczo przeforsować swoje zmiany, ten drugi już nie potrafi się odnaleźć przy ciągłych zmianach jego pozycji, przy roli ograniczającej jego talent, a nie z niego korzystającej. Zagubieni i niesłusznie "wypromowani" na głównych winowajców grającej na zaciągniętym hamulcu ręcznym Barcelony mogą wkrótce pożegnać się z Camp Nou. Dla dobra każdej ze stron?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.