Gwiezdne wojny Realu i Barcelony

W sobotę w Madrycie szlagier nad szlagierami, przy którym wszystko inne szarzeje, powszednieje, niemal znika. Relacja Z Czuba i na żywo od godz. 22 na Sport.pl

Redaktor to dopiero jest kibic! Poznaj nas na profilu Facebook/Sportpl ?

Real Madryt będzie mocniejszy" - ogłosiła barcelońska gazeta po triumfie Partii Ludowej w listopadowych wyborach parlamentarnych. Jej lider i przyszły premier Mariano Rajoy jest zdeklarowanym socio, czyli kibicem drużyny z Madrytu. W stolicy ucieszyli się, że siedzibę szefa rządu znów będzie można nazywać "białym domem". Od barw Realu, klubu znanego też jako królewski.

Poprzednik Rajoya, odchodzący w niesławie José Luis Zapatero, był jedynym premierem, który przyznawał, że jest culé, czyli oficjalnym - zarejestrowanym, płacącym składki - fanem Barcelony. Wraz z objęciem przez niego władzy kataloński klub wszedł w najwspanialszy, wysadzany najcenniejszymi trofeami okres w swojej historii. Przez osiem lat rządów socjalisty trzykrotnie wygrał Ligę Mistrzów, piłkarze zachwycali stylem skłaniającym fachowców do obwoływania ich drużyną wszech czasów, Leo Messi stał się światową megagwiazdą. Zapatero w kampanii wyborczej nęcił zresztą Katalończyków powtarzaniem obietnicy, że "jeśli wygra, odmieni się los Barcelony".

Kluby zajadle rywalizują od ponad stu lat, polityka towarzyszy im zawsze. Dla Hiszpanów to odwieczna walka Kastylii z Katalonią. Dla fanów z Barcelony - wojna uciskanego ludu z klubem albo reprezentującym wrogi reżim (w gorszych czasach, kiedy Real był wspierany przez znienawidzonego generała Franco), albo cieszącym się przywilejami demokratycznego rządu. Dla mieszkańców stolicy -szlagier z najgroźniejszym rywalem, nieakceptującym hegemonii ich drużyny.

Dziś perspektywę lokalną zasłania globalna. Hiszpańskimi pojedynkami ekscytuje się cały świat, żadna sportowa rywalizacja nie może się równać z meczami zwanymi po prostu El Clásico. W historii futbolu nie zdarzyło się, by dwa kluby skupiły u siebie tak miażdżącą większość najwybitniejszych wirtuozów. W szatniach barcelońskiej i madryckiej tłoczą się multimedaliści - mistrzowie świata i Europy, zwycięzcy Ligi Mistrzów -oraz triumfatorzy plebiscytów na graczy roku na świecie. Katalończycy głównie wychowują ich sami, w futbolowym uniwersytecie nad uniwersytetami nazywanym od starego, zamkniętego już internatu La Masią. Real kolekcjonuje gigantów dzięki kolejnym transferowym rekordom - dziś bożyszczem tłumów jest ściągnięty za 95 mln euro Cristiano Ronaldo, najdroższy piłkarz w historii.

Jeśli zajrzeć na Facebooka, Barcelona zRealem też nie mają konkurencji (zebrały po 20 mln fanów). Jeśli zerknąć na przychody, stają się najpotężniejszymi futbolowymi korporacjami. W ogóle coraz trudniej wynaleźć kryteria, według których nie dominują. Sobotni hit może zobaczyć pół miliarda telewidzów. To blisko absolutnego sportowego rekordu ustanowionego przez ceremonię otwarcia igrzysk w Pekinie - 600 mln ludzi.

Świński ryj na boisku

Sportową rywalizację upolityczniła wojna domowa. W 1936 r. faszyści gen. Franco rozstrzelali katalońskiego nacjonalistę i prezesa Barcy Josepa Sunyola. Franco mówił, że za rządów Sunyola klub stał się antyhiszpański. Dziś zamordowany prezes uchodzi w Barcelonie za męczennika.

Klub z Camp Nou od zawsze stanowił drażniący stolicę symbol katalońskiego separatyzmu. Rządzili nim lokalni politycy, w latach 20., przed meczem reprezentacji Hiszpanii, barcelońska publika wygwizdała hymn. Stadion zamknięto, a prezesa Barcelony zmuszono do wyjazdu z kraju.

Po zwycięskiej wojnie Franco zakazał używania języka katalońskiego i rozwiązał partie polityczne. Na stanowisku prezesa klubu zainstalował swego podwładnego, zmienił jego nazwę oraz herb. Na stadionie wciąż jednak mówiono po katalońsku, przywiązanie do zespołu stało się sposobem na manifestowanie patriotyzmu. Ukuto hasło "Więcej niż klub" wykorzystywane dziś w kampaniach marketingowych. Pisarz Manuel Vázquez Montalbán mówił, że kibicowanie Barcelonie to najlepszy sposób, by wyrazić swoją tożsamość. Emocjonalną skalę zjawiska dobrze ilustruje Purines, jedna z bohaterek innego katalońskiego literata, popularnego także unas Eduardo Mendozy. Odziana w skórę od stóp do głów prostytutka, z pejczem w ręku, "przyjmuje o każdej porze dnia i nocy (...) podejrzanych dżentelmenów, którym spuszcza przeraźliwe cięgi" i którzy "w kulminacyjnym momencie wyją z rozkoszy i krzyczą" Barca, Barca "".

Po śmierci Franco pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent Katalonii krzyczał na stadionie Barcelony do 100 tys. ludzi. -Nasz klub jest wielki, bo zawsze był wierny Katalonii. Niech żyje Barca! Niech żyje Katalonia!

Do dziś na stadionie Camp Nou powiewają katalońskie flagi, na początku poprzedniej dekady prezesem klubu został Joan Gaspart. Lokalny nacjonalista przed finałem Pucharu Europy Juventus - Real ogłosił, że kibicuje Włochom, wzbudzając oburzenie w całym kraju. Szefem był słabym, wpędził Barcelonę w zapaść sportową i finansową. Żeby skanalizować wściekłość po niepowodzeniach, regularnie podjudzał Katalończyków, rozpalając historyczno-polityczny antagonizm.

Gdy w2000r. ulubieniec fanów Barcelony Luis Figo wymusił - skuszony gigantyczną pensją - transfer do Realu, w Katalonii uznano go za zdrajcę. Transakcją emocjonował się cały świat, bo madrytczycy wykładali rekordowe 45 mln euro. Przed pierwszym meczem Portugalczyka przeciwko byłemu klubowi Gaspart nawoływał kibiców, by zgotowali mu piekło na trybunach, szokował kipiącymi nienawiścią wypowiedziami. W kierunku byłego idola Katalończycy ciskali monetami, zapalniczkami, i wogóle wszystkim, co mieli pod ręką. Na murawę spadły nawet rowerowy łańcuch i łeb świni. Gaspart komentował potem, że "piłkarz prowokował, więc sam jest sobie winny".

A trzeba wiedzieć, że na stadionach Camp Nou i Santiago Bernabéu bywa zazwyczaj nie tyle spokojnie, ile wręcz teatralnie. Chadzają tam kibice esteci, pragnący w skupieniu delektować się artyzmem pojedynczych zagrań i arcydzieł pracy zbiorowej. W bestie zamienia ich dopiero El Clásico.

Barca pod spiskami dyktatury

Przeprowadzka Figo na nowo rozpaliła emocje, bo wojujące kluby rzadko ze sobą handlują, od tamtej pory tylko jeden gracz zamienił Barcę na Real.

Jednak to legendarna historia transferu zatruła i tak toksyczne już stosunki między klubami. W latach 50. wyrywały sobie one z rąk Alfredo Di Stéfano -dla wielu ustępującego tylko Pelemu i Maradonie. Argentyńczyk zgodził się grać w Barcelonie, by później podpisać umowę z Realem. Federacja proponowała: niech gra rok w Katalonii i rok w Madrycie. Szefowie klubów zgodzili się, ale po tygodniu, pod naciskiem mediów, Barca z niego zrezygnowała. Di Stéfano jest uważany za najlepszego gracza, który kiedykolwiek kopał dla Realu. Dziś w Katalonii mówią, że nie służył Barcelonie, bo przypilnowali tego podwładni Franco, który żądał, by piłkarz wzmocnił jego drużynę.

W Barcelonie o wpływie dyktatora na futbolową historię Hiszpanii krąży mnóstwo legend i teorii spiskowych. Nadal opowiada się historię z 1943r., gdy w pucharze Barcelona pokonała Real 3:0. Przed rewanżem dyrektor generalny ds. bezpieczeństwa kraju miał grozić Katalończykom. Przestraszeni piłkarze przegrali 1:11. Czy naprawdę Franco wysłał kogoś do szatni, nie wiadomo.

Wiadomo za to, że niespecjalnie interesował się futbolem, lecz lubił utożsamiać z sukcesami. Spektakularne triumfy Realu, który w latach 50. pięć razy z rzędu wygrywał Puchar Europy (do dziś żaden klub tego nie powtórzył), wykorzystywał propagandowo. Według jego centralistycznej polityki Madryt miał być wzorem dla innych miast, a kluby powinny brać przykład z Realu. Przeciwnicy dyktatora niechęć kierowali w stronę stołecznej drużyny. A ta dbała o dobre kontakty z władzami. Były piłkarz, trener i prezes Realu Santiago Bernabéu, od którego imienia pochodzi nazwa stadionu, w czasie wojny domowej służył w wojsku generała, a po jej zakończeniu wspierał reżim Franco. - Zarzucają mi, że nie szanuję Katalonii. Nieprawda. Szanuję ją, a nawet podziwiam, mimo że żyją tam Katalończycy - mówił Bernabéu.

Teorie spiskowe nadal żyją. Niezdrowe emocje wywołuje wybór sędziów meczów, od analiz ich decyzji uginają się strony gazet. Madryckie udowadniają, że sędziowie sprzyjają Barcelonie. Katalońskie - że arbiter mylił się na korzyść Realu.

Wojna, która nigdy się nie skończy

Luis Enrique, który ośmielił się przejść z Realu do Barcelony, uważał, że dzięki rywalizacji obu klubów hiszpańska piłka się rozwija. Bo każda potęga potrzebuje innej potęgi, inaczej staje się zbyt pewna siebie i leniwa.

Dziś wiemy, że fascynująca przeszłość konfliktu madrycko-katalońskiego pomaga jej też budować współczesną potęgę biznesową - setki milionów kibiców przyciąga sprawdzona fabularna opozycja pozwalająca każdej ze stron czuć się przedstawicielem imperium dobra zwalczającym imperium zła. Jedna bez drugiej straciłaby sens istnienia, są jak yin i yang, Odyseusz i Penelopa, pędzel i van Gogh. Urokowi tej wojny ulegają wszyscy entuzjaści futbolu, także ci, którzy zazwyczaj na hiszpańskie boiska nie zaglądają. Coraz trudniej oprzeć się odczuciu, że to już nie jest jeden ze szlagierów w Europie, lecz wyjęty z innego wymiaru szlagier nad szlagierami, przy którym wszystko inne szarzeje, powszednieje, niemal znika. I już nie wiemy, w jakim stopniu zniewala kunszt boiskowych supergwiazd, a w jakim - obezwładniająca kampania marketingowa.

Gdy Real za dziesiątki milionów euro skupował najjaśniejsze gwiazdy i reklamował drużynę "galaktyczną", Barcelona odpowiedziała zespołem "stratosferycznym". Kiedy bramkarzem Realu został wychowywany w klubie od dziecka Iker Casillas, Barcelona wstawiła do bramki wyszkolonego u siebie Victora Valdésa, choć ten talentem

rywalowi ustępował. Gdy Barcelona ogłosiła, że Leo Messiego przywiąże do klubu zapisaną w kontrakcie

horrendalną kwotą odstępnego -270 mln euro - Real zapisał w umowie Cristiano Ronaldo, że ten nie będzie mógł odejść za mniej niż miliard.

Kilka lat temu emocje przed El Clásico jednak przygasły. Oczywiście na chwilę, Hiszpanie rywalizację swoich supermocarstw nazywają "wojną, która nigdy się nie skończy" - całkowicie słusznie, cisza zwiastowała gradobicie ciężkie nawet jak na standardy katalońsko-madryckie. Gdy bowiem Barcelona dochowała się drużyny zjawiskowej i zaczęła regularnie rywali chłostać, Real sięgnął po futbolową broń masowego rażenia - José Mourinho, najskuteczniejszego trenera ostatnich lat. Bezwzględnego perfekcjonistę, który nie cofnie się przed niczym, by zwyciężyć. Błyskotliwego prowokatora, który agresywny jest także poza boiskiem -wywołuje skandale, żeby ściągnąć presję z piłkarzy i skupić ją na sobie.

Na Camp Nou uchodzi za wcielonego diabła. Jako pragmatyk przedkładający wynik nad piękno spektaklu jest mordercą futbolu. To dzięki niemu odżyło interpretowanie El Clásico jako wojny również ideologicznej, którą mająca moralną wyższość Barcelona toczy z zagrażającym czystości sportu Realem. Portugalski trener przyjeżdżał do Katalonii także wcześniej, gdy pracował w londyńskiej Chelsea oraz mediolańskim Interze. I już wówczas zawsze wywoływał niesłychany raban.

Szczyt osiągnął wiosną, gdy pierwszy raz od stu lat zespoły spotkały się cztery razy w ciągu 20 dni. Strategię na serię gier wagi superciężkiej Mourinho oparł na wydaniu wojny totalnej. Prowokował, obrażał i oskarżał. Opowiadał o ogarniającym całą Europę probarcelońskim spisku sędziów, trenerowi rywali Pepowi Guardioli złośliwie życzył, by "choć raz wygrał Puchar Europy uczciwie".

Wystarczyło kilka tygodni, by fanatyczna wrogość z czasów szowinisty Gasparta wróciła i wyparła deklarowany wcześniej szacunek dla znakomitego przeciwnika. Przed meczami rywale awanturowali się o każdy drobiazg - zanim zagrali na neutralnym terenie (w Walencji), kłócili się nawet o to, o ile przyciąć trawę i czy polewać ją wodą. Na boisku pełno było złośliwych, brutalnych fauli i awantur, gra kończyła się bójkami.

Padały oskarżenia o rasizm, Real na stronie internetowej umieścił film mający udowodnić, że Sergio Busquets z Barcy nazwał Brazylijczyka Marcelo "małpą". Obrońca Gerard Piqué -wychowanek klubu i rodowity Katalończyk -po zwycięstwie w lidze, które praktycznie dawało jego drużynie mistrzostwo, nazwał rywali "Espanolitos", czyli odpowiednikiem pogardliwego "Polaczki". "Wygraliśmy już waszą ligę, a teraz zdobędziemy Puchar Waszego Króla! [taką nazwę nosi Puchar Hiszpanii]" - krzyczał do kolegów z reprezentacji, z którymi w 2010 r. zdobył mistrzostwo świata. Cały kraj pękał z dumy, podkreślano, że fundamentem sukcesu była zjednoczona drużyna, w której pięciu zawodników Realu dogadywało się z ośmioma piłkarzami Barcy. Hiszpania rozdyskutowała się nawet, czy nie wypada wreszcie napisać do hymnu słów, bo bez nich narodowa pieśń jest okaleczona.

Wcześniej historia mundiali była historią klęsk. W szatni fantastycznie zdolni reprezentanci dzielili się na Kastylijczyków, Katalończyków, Basków etc. Dlatego w zeszłym roku selekcjoner Vicente del Bosque alarmował, że napięcia klubowe rozsadzą reprezentację, ostrzegał, że bez dobrej atmosfery sukcesów powtórzyć się nie da. Ale piłkarze zachowali się odpowiedzialnie. Byli zjednoczeni, na mistrzostwach w RPA zdobyli złoto.

Od tamtej pory konflikt jednak narasta, a atmosfera jest coraz bardziej zatruta. Wiosenny czwórmecz zapału do dzikich awantur nie wyczerpał - gdy latem obie drużyny znów się spotkały, mecz też zwieńczyła bójka okładających się po twarzach piłkarzy i trenerów.

Reprezentanci Hiszpanii wciąż utrzymują, że antagonizmy klubowe na drużynę narodową negatywnie nie wpłyną. Wciąż uchodzą za faworytów Euro 2012. Ale zanim przyjadą do Polski i na Ukrainę, wpadną na siebie jeszcze przynajmniej dwukrotnie. I mało prawdopodobne, by kolejne spotkania na szczycie przebiegały pokojowo.

Fernando Morientes, były piłkarz Realu, tłumaczył: "Wojna? W sporcie nie ma na nią miejsca. Ale przed El Clásico ożywa wszystko, co zdarzyło się w historii. Piłkarze mogą tego nie przeżywać, ale nie mogą nie pamiętać". A mówił to, zanim rozjuszony, tracący kontrolę nad sobą Mourinho włożył palec w oko drugiego trenera Barcelony.

El Clasico: zwycięstwo Realu przesądzi o tytule? Wygrana Barcy - o niczym?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.