Wojciech Kuczok: Mundialina

Czemu akurat dla mundialu człowiek traci rozum, czemu właśnie na mistrzostwa świata czeka jak dziecko na Mikołaja?

Wszak futbolowa orgia trwa teraz przez cały rok: ligi, puchary, superpuchary, mistrzostwa kontynentów, gry towarzyskie; mecze do obejrzenia mnożą się jak muszki owocówki. Nie ma już dni powszednich, rozgrywki trwają przez cały tydzień; czy ktoś na przykład pamięta jeszcze określenie "piłkarska środa"?

Kibice z przejedzenia już szukają percepcyjnych wyzwań i kiedy to możliwe, korzystają z opcji "multiliga", bo jeden mecz daje zbyt mało atrakcji; najlepiej śledzić równocześnie osiem spotkań: gole padają jak w szczypiorniaku, nie ma dłużyzn w środku pola, dzięki multilidze przeżywamy nalot dywanowy bodźców. Na czym więc polega prymat mundialu nad tą nieustanną piłkarską balangą? Jak wytłumaczyć fakt, że na co dzień przekarmieni kibice nie mogą się doczekać pierwszego gwizdka w meczu otwarcia, a kiedy sędzia kończy mecz finałowy, niezmiennie przeżywają objawy zespołu odstawieniowego? Bo tylko na mundial musimy wciąż czekać; czteroletni interwał jest niepodważalny i niezmienny.

Choć roi nam się wszystkim mundial w cyklu biennale, na szczęście jest to marzenie ściętych głów - mogłoby się takie zagęszczenie dokonać tylko kosztem rozgrywek kontynentalnych. Mundial jako czas olśnienia działa właśnie dzięki stosownej długości czasu czekania. Wszystkie ofiary mundialiny, narkotyku piłkarskich mistrzostw, wszyscy ci uzależnieniowcy wpadający w ciąg kibolski, jesteśmy w czerwcu na rauszu, jak urodzeni 29 lutego świętujemy urodziny raz na cztery lata, bo mierzymy czas obejrzanymi mundialami.

Mam zatem dopiero czternaście wiosen, trądzik mi się właśnie wysypał na czole; całe dorosłe życie w jego nieznanej, lecz intensywnie przeczuwanej bujności jest przede mną. A co najważniejsze, lada chwila wpadnę wespół z połową świata w trans-misję: idée fixe zakłada bowiem, by nie przegapić żadnej transmisji, by w transie doświadczyć nawet dania tak wytrawnego jak mecz Iworyjczyków z samurajami, który w przypływie nagłego szaleństwa wepchano na godzinę trzecią nad ranem czasu polskiego. Prawdziwego mundialinistę poznać można po tym, że i tej przyjemnostki sobie nie odmówi, i tę porcję nocnych wrażeń sobie wstrzyknie - kto już ostrzy zęby na mecz Wybrzeże Kości Słoniowej - Japonia, ten mi bratem w nałogu. W czerwcu dostajemy dyspensę od życia, rytualnie oddajemy się uzależnieniu, zatracamy w trzydziestodniowej Nocy Kupały, rozżwawiamy się na czas wielkiego karnawału futbolowego, zachłystujemy wszechbarwną kanikułą, o którą drżymy, by rzeczywistocha nam jej nie zepsuła.

A potem wszystkim nam i tak grozi lipcowa depresja, bo mimo zmniejszania dawek, mimo doświadczania nieznośnie pustych dni pomiędzy kolejnymi rundami pomundialowa żałoba jest czasem tyleż marnym, co nieuniknionym; rzecz jasna nie będą w stanie jej złagodzić eliminacyjne przepychanki polskich pucharowiczów. Nasze drużyny eksportowe zwykle tylko pogłębiają nam melancholię, bo skorośmy się przez miesiąc stołowali w restauracji namaszczonej przez Michelina, bigos dworcowy radości nam nie sprawi.

Do składników mundialiny należy zapewne też i to, że piłkarskie mistrzostwa są fenomenalną lekcją antropologii; obecność krajów egzotycznych to malowniczy dowód globalnej potęgi najpopularniejszego ze sportów. Przy okazji spotkań piłkarskich rośnie zainteresowanie krajami, o których na co dzień nie myślimy; ba, człowiek o umiarkowanych kompetencjach geopolitycznych dzięki mundialowi znajduje na mapie kraje, których istnienie jakoś dotąd umykało jego uwadze. Od czasu meisterschaftu 2006 przeciętny kibic, słysząc o zwycięstwie Angoli, zapyta, czy chodzi o wygraną Anglików, czy też może o sensacyjny triumf reprezentantów dawnej kolonii portugalskiej; nie pomyli też Tobago z Togo, bo to pierwsze trenował na mundialu nasz późniejszy holenderski zbawiciel Beenhakker; dam też głowę, że w gęstej nocy stanu wojennego Polacy jęli uważniej spoglądać na mapę Afryki, kiedy Thomas N'Kono i kompania omal nie wyszli wraz z nami z grupy kosztem późniejszych mistrzów świata - nigdy wcześniej futbol z czarnej Afryki nie stawiał tak skutecznego oporu piłce europejskiej. Choć tęsknota do państw narodowych jest dziś passé, wszyscy się cieszą, że w futbolu reprezentacyjnym nie można transferować zawodników, choć zdarzają się bardzo naciągane naturalizacje. Mistrzostwa są zatem namiastką wojny światowej, co dla Tanatosa drzemiącego w naszych podświadomościach stanowi karmę pożywną. A już najbardziej lubię mundiale bez udziału Polaków; och, mamy święty spokój od samego zaranka, nie musimy drżeć o to, czy pasujemy do elitarnego towarzystwa, czy odpadniemy godnie, czy haniebnie - nie ma nas i jest mi z tego powodu dobrze; błogosławione niech będzie nasze nieistnienie, dzięki któremu nie usłyszymy z trybun ani razu hymnu nieudaczników: najstraszliwszą chorobą, która toczy nasz futbol, jest nicsięniestałość. Polacy nie zasłużyli na miejsce w sali modlitw; możemy sobie zza barierki spoglądać na obrządek w najpopularniejszej religii świata jako turyści - od dawna już raczej zwiedzamy największe świątynie futbolu, niż bierzemy udział w nabożeństwach.

Mundialina ma też swój istotny składnik w dźwięku: nigdy masy kibiców nie drą się tak głośno, nigdy głos sprawozdawcy nie musi się przedzierać przez tak zwarty stadionowy zgiełk; wcale mnie nie drażniły wuwuzele przed czterema laty, liczę na ich wzmocniony brazylijski odpowiednik. Takoż i trąbki na Stadionie Śląskim nie działały mi na nerwy tak jak naszym wydelikaconym kadrowiczom - od kiedy pamiętam, jeśli głos sprawozdawcy ledwie się przedzierał przez stadionowy hałas, znaczyło to o randze meczu. Pomnę wszak czasy, kiedy w Chorzowie biało-czerwoni wygrywali mecze o taką stawkę i w takim stylu, że żadnej przyśpiewki nie można było rozszyfrować, wyodrębnić, podobnie jak sektorów - lawa dźwięków zalewała stadion. Mundialina to też ów ciągły klaster, rozpostarty nad stadionem wielodźwięk trybun ogarniętych euforycznym wrzaskiem, wyciem, gwizdaniem i trąbieniem - o tak, ja mundialu również słuchać lubię.

I typować wyniki, uprawiać ów rodzinno-przyjacielski hazard; podziwiać czarne konie w galopie, na które się stawiało, napawać się trafnością własnej intuicji - bo przecie tyle mamy szans, tyle meczów, że każdemu się coś trafi, każdy choć raz będzie mógł z uśmieszkiem zgarnąć honorarium jasnowidza. Wszyscy teraz o tej Belgii tylko gadają, że cudowne pokolenie, że murowany koń kary, a nawet wrony, a ja tam w Chorwatów na przykład wierzę - bo Rakitić, bo Mandżukić, bo Modrić, bo jak już na inaugurację wygrają z gospodarzami, to potem tak się rozhulają, że dopiero stawka półfinału ich zatrzyma. Wszyscy się martwią, czy Hiszpania da radę obronić tytuł, a przynajmniej doczłapać do finału, a ja tam myślę, że mistrzowie świata z grupy nie wyjdą i teraz sobie to ogłaszam na łamach "Gazety" bezkarnie.

Kto wzniesie Puchar Świata, nie obchodzi mnie wcale, ważne, żeby mecze trwały jak najdłużej, żeby było jak najwięcej dogrywek, żeby w finale obie ekipy urządziły sobie maraton rzutów karnych, odwlekając ostateczną decyzję do trzysta sześćdziesiątej piątej serii "jedenastek", być może wtedy zdołam z siebie wydobyć bluźniercze zdanie: "No dobrze, niechże się te mistrzostwa wreszcie skończą".

Kalendarz mundialu 2014 - kliknij, aby powiększyć

Czy w czasie mundialu będziesz zarywał noce, by oglądać mecze?
Więcej o:
Copyright © Agora SA