Stec o kryzysie brazylijskiej piłki. Kanarek na wymarciu?

Gdyby firma Deloitte co sezon hierarchizująca piłkarskie przedsiębiorstwa według kryteriów biznesowych, rozszerzyła badania na wszystkie kontynenty, Europa mogłaby się poczuć jeszcze bardziej zagrożona. Do elity najbogatszych - reklamowanej jako Football Money League - wtargnęłoby brazylijskie Corinthians, które z 118 mln euro rocznego przychodu zajmowałoby 18. miejsce, tuż nad Valencią oraz Napoli, a nieco niżej zmieściłyby się w raporcie jeszcze Sao Paulo oraz Santos. Oszałamiający, 62-procentowy wzrost deklarują zwłaszcza ci ostatni, których od lat stać na zatrzymywanie Neymara, pożądanego przez najpotężniejsze firmy, z Barceloną i Realem Madryt na czele.

Choć brazylijska gospodarka zwolniła, brazylijski futbol nadal się ekonomicznie rozpędza, wykorzystując sprzyjającą koniunkturę związaną z organizacją przyszłorocznych mistrzostw świata. Sponsorzy lgną do rodzimych boisk jak nigdy, modernizowane lub budowane od gołej ziemi stadiony ładnieją, cała liga osiągnęła w 2011 roku miliard dolarów przychodu. A ponieważ gospodarka generalnie potężnieje (wyprzedziła brytyjską), ponieważ współtworzy jej sukces 200-milionowa populacja, dynamiczny rozrost klasy średniej i ogólnonarodowa futbolowa szajba, to kanarkowe piłkokopanie powinno wchodzić w złoty wiek. Znaczy - jeszcze bardziej złoty niż minione.

Niestety, sielankowo mają się wyłącznie księgowi. Z czego mógł zdać sobie sprawę każdy, kto zarywał noce, by rzucić okiem na mistrzostwa Ameryki Płd. dwudziestolatków. Z fazy grupowej nie wygramolili się tam ani Argentyńczycy, ani Brazylijczycy, przez co niebawem odbędzie się pierwszy w historii futbolu mundial - na razie młodzieżowy - bez obu tradycyjnych supermocarstw. Trzęsienie muraw z wyżyn skali Richtera, jeśli Andy nadal stoją, to ani chybi zaraz się zapadną.

Klapę argentyńską zniosłem spokojniej, im już sama wszechobecność Leo Messiego powinna wystarczyć, by uznać, że żyją w całkiem przyjemnych czasach. Inaczej Brazylijczycy, którzy na kontynentalnych mistrzostwach chłopiąt do lat 20 bronili tytułu, tytuł brali tam notorycznie, z podium nie schodzili od przeszło trzech dekad. Oni nie mają już gdzie spojrzeć, by poczuć sportową satysfakcję.

Z dwóch ostatnich mundiali dali się wykopać w ćwierćfinale, nie zmusili nawet rywali do wzlotu na wyjątkowy poziom - w RPA potentaci przegrali, gdy Felipe Melo władował pierwszego w historii mundiali brazylijskiego samobója, a potem przyjął czerwoną kartkę za tępą brutalność. Z Copa América "Canarinhos" też wylecieli w ćwierćfinale, też w podłych okolicznościach - w grupie wybiedzili jedno zwycięstwo, potem przez 120 minut mordowali się bezbramkowo z Paragwajem, by następnie spudłować ze wszystkich (!) rzutów karnych i zakończyć turniej na pozycji ósmej, najniższej w dziejach. Nie umieli wygrać nawet marnego turnieju olimpijskiego, choć się zawzięli, choć zaciągnęli do Londynu dorosłe gwiazdy - Thiago Silvę, Marcelo, Hulka. Wreszcie w rankingu FIFA uklękli Brazylijczycy na historycznym dnie - jak by stojący za nim algorytm nie zniekształcał prawdy boiskowej, 18. miejsce pozostanie zawstydzającym dla drużyny, która nigdy wcześniej nie wypadła z czołowej dziesiątki.

Ostatnio ta drużyna coraz częściej robi jednak przede wszystkim za dojną krowę wysyłaną na tłustopłatne sparingi. Piłkarze czasem uczczą reżim Roberta Mugabe, okładając workiem goli Zimbabwe, czasem pospacerują sobie towarzysko z Tanzanią, czasem na neutralnym, zazwyczaj egzotycznym terenie poznęcają się nad Irakiem lub Chinami. Działacze liczą szmal, a reprezentację toczy permanentny chaos. Właśnie okazało się, że czas po spartaczonym mundialu został przeputany, federacja wylała selekcjonera Mano Menezesa, który sytuacji nie opanował w żadnym rewirze - między słupki wepchnął do testów dwunastu bramkarzy, nie zdołał ukształtować stabilnego, kreatywnego środka pola, nie znalazł zabójczego goleadora.

O tamtejszej kadrze moglibyśmy opowiadać wielotomowo, to byłby fascynujący thriller pełen absurdalnych zwrotów akcji z bogatym tłem politycznym, o Seleç o dbają przecież najszacowniejsze osobistości w państwie, aktywnie udzielał się były pan prezydent Lula, aktywnie udziela się obecna pani Dilma Rousseff. I jeszcze panuje pełna wspólnota poglądów, każdy, bez względu na przynależność partyjną, głosuje za odzyskaniem przez Brazylię w 2014 roku mistrzostwa świata.

Ale kryzys widać nie tylko w niepowodzeniach zbiorowych, czyli reprezentacyjnych, kryzys chyba jeszcze wyraźniej widać w ruchach jednostek. Niemrawych. Coraz rzadziej wykonywanych na najważniejszych stadionach. Coraz rzadziej międzynarodowo oklaskiwanych. W najnowszym plebiscycie na najlepszego gracza globu zaistniał jeden Neymar, i to zaistniał drugoplanowo, na miarę zaledwie 13. pozycji - a mówimy tutaj o głosowaniu, w którym brazylijski futbol dotąd zawsze wdzięczył się w czołowej dziesiątce, zwyczajowo tańcząc na szczytach, raz proponując Ronaldo, innym razem Rivaldo, a jeszcze innym Ronaldinho, ewentualnie podsuwając Kakę. Złota Piłka goniła Złotą Piłkę, odkąd zaczęliśmy rozdawać ją nie tylko Europejczykom, władzę nad nią przejęli kanarkowi.

Dziś nawet nie aspirują. Owszem, graczy obronnych - lub z założenia obronnych, acz z niepohamowanymi skłonnościami do ataku - nadal mają wspaniałych. Thiago Silva uchodzi za specjalistę od przyskrzyniania napastników najskuteczniejszego na planecie, wielkie kluby polegają też na Marcelo, Rafaelu, Dantem, Davidzie Luizie, być może zdoła jeszcze odzyskać moc Dani Alves. Kiedy przeniesiemy się jednak na drugi kraniec boiska, kolor kanarkowy blaknie. Albo wręcz znika.

W żadnej z najbardziej renomowanych lig europejskiej Brazylijczyk nie zabiega o tytuł króla strzelców. Najskuteczniejszy w hiszpańskiej Léo Baptist o uciułał sześć goli dla Rayo Vallecano, od czołówki dzieli go otchłań. Najskuteczniejszego w niemieckiej - Diego z Wolfsburga - wyszukamy dopiero w trzeciej dziesiątce listy snajperów. Najskuteczniejszego w angielskiej - Ramiresa z Chelsea - w ósmej dziesiątce. Nieco wyżej plasuje się we włoskiej Hernanes z Lazio, lecz i on nie ma śladowych szans, by podejść pod podium. Liga francuska? Też trzeba kopać głęboko, aż dotrzemy do pięciu bramek Michela Bastosa z Lyonu. Zapomnijmy na chwilę o karczowaniu amazońskiej dżungli, karczują też brazylijskie murawy. Z talentu.

W klasyfikacjach asyst nie wypadają Brazylijczycy okazalej, sami ich porywających, nieopisywanych w statystykach ofensywnych figur też nie pamiętamy - wyjąwszy może epizody Ligi Mistrzów, z kopnięciami Oscara z Chelsea i kanarkową wyspą z Doniecku - bowiem największe firmy się od nich odwróciły. Puchnące finanse brazylijskich klubów wszystkiego nie wyjaśniają, skoro powrotom wielu bohaterów do ojczyzny towarzyszy westchnienie ulgi europejskich pracodawców. Nie wytrwali w profesjonalnej wstrzemięźliwości do końca karier Ronaldinho czy Adriano, nie zdołali podbić naszego kontynentu Fred, Elano czy Jo, madrycki Real chętnie pozbyłby się balastu w osobie Kaki, włoski Milan przepędził kruchego Pato. I przepędziłby również wiecznie rozchwianego - emocjonalnie i sportowo - Robinho, gdyby ten efekciarski drybler nie przykleił się do wysokiej pensji.

Kiedy agencje badawcze donosiły, że Argentyna zdystansowała sąsiada z północy jako największy eksporter piłkarzy, odruchowo tłumaczyłem to jej nową taktyką sprzedaży (coraz młodszymi młodymi zaczęły handlować prywatne szkółki, bez pośrednictwa klubów i menedżerów) oraz rosnącą wartością brazylijskiej waluty. Aż ponownie nastał czas selekcjonera Felipe Scolariego, który postanowił ocalić reprezentację "Canarinhos" powołaniem 33-letniego Ronaldinho. W Atletico Mineiro ostatnio fruwającego, ale niedającego żadnej pewności, że w poważnej grze w ogóle oderwie się od ziemi.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.