Mundial 2018. Belgia - Japonia. Zadośćuczynienie za Polskę, klątwa mundialu i chytry plan, który prawie wypalił. Ćwierćfinał znów nie dla Azjatów

Japonia od 1998 roku na mistrzostwach świata funkcjonuje według identycznego schematu. Słabe mundiale przeplata tymi, w których w 1/8 finału prowadzi piękne, ale zakończone porażkami boje. Zachwycający planem taktycznym i zaangażowaniem "Niebiescy Samurajowie" zmazali nieco plamę po występie z Polską, ale turniejowej klątwy w Rosji nie przełamali. Z Belgami przegrali 2:3.

W meczu Japonii można było zobaczyć wszystko to, co co zachwycało w ich bazie podczas zgrupowania z Kazaniu. Porządek, dobrą organizację, realizację pewnego planu. Trener Akira Nishino tak zaprogramował swoich graczy, że przez pierwsze dwadzieścia minut rywalizacji z Belgami z powodzeniem starali się prowadzić grę, nękać rywala, a gdy ten przeprowadzał własną akcję, skutecznie uprzykrzali mu to już nim zbliżył się do linii środkowej boiska. Niczym japońskie, niezawodne auto, które nieustannie dojeżdżało do rywala i blokowało mu drogę gdy próbował się rozpędzać, piłkę rywalom z poświęceniem odbierał nawet napastnik Yuya Osako czy grający na środku Makoto Hasebe. Zresztą tych pochwał pod kątem Azjatów można by posłać nieco więcej. Jeśli to miał być mundial gwiazd z Messim, Ronaldo, Muellerem czy Iniestą na czele, to nie był. Jest za to imprezą na której liczą się drużyny, a taką mieli „Niebiescy Samurajowie”. Maja ją też Belgowie.

Bohaterowie nieznani

Oczywiście im dłużej trwał mecz w gorącym Rostowie nad Donem, tym belgijska ofensywa zyskiwała przewagę. Azjaci nie chowali się jednak za podwójną gardą tylko starali prowadzić otwartą grę. Spotkanie było wyrównane. Niczym w japońskich kreskówkach potrzebowało wyrazistego bohatera, który szalę zwycięstwa przechyli na jedną ze stron. Bohaterowie pojawili się na początku drugiej połowy. Najpierw zostali nimi Genki Haraguchi razem z Takashi Inui. Ludzie przeciętnemu kibicowi raczej mniej znani.

Określany jako japońska odpowiedź na Jamesa Rozdriqueza – Haraguchi dostał piłkę, którą Belgom wyłuskał właśnie Inui. Zawodnik Herthy popędził prawą stroną i uderzył tuż przy słupku. Dwa do zera zrobiło się kilka minut później. Tym razem z dystansu uderzył już sam Inui. Zawodnik  Eibar swoją próbą mógł zawstydzić Hazadra, Lukaku i Mertensa, wartych razem jakieś 230 mln euro. Belgijskie trio też nie raz próbowało uderzeń, zwodów i gry kombinacyjnej. Japończycy zwykle dobrze radzili sobie z tymi próbami podwajając czy potrajając krycie, lub niczym pełni poświęcenia kamikadze, rzucając się na linię strzału i blokując mocne uderzenia.

Belgowie w końcu odpowiedzieli. Przy pierwszym trafieniu mieli nieco szczęścia. Mniejszą czujnością wykazał się Eiji Kawashima – bramkarz ekipy z Kraju Kwitnącej Wiśni. Trafili Vertonghen, a chwilę później Fellaini.

Zadośćuczynienie za Polskę i mundialowa klątwa

Podczas gdy Japonia nacierała do końca, a w ostatniej minucie meczu kapitalnym rzutem wolnym popisał się Kaisuke Honda, rożny przyznany Azjatom po tym właśnie uderzeniu okazał się zabójczy. Wysoko wrzuconą piłkę przejął Courtois i rozpoczął szybki i skuteczny kontratak „Czerwonych Diabłów”. Piłkę w siatce z najbliższej odległości umieścił Nacer Chadli. Japończycy padli jak porażeni gromem. Do końca meczu pozostawało kilkanaście sekund. Ekipa Nishino wiedziała, że nie będzie nawet miała okazji, by spróbować odpowiedzieć. Na pewno podjęłaby wyzwanie.  

Jeśli sprytni i wyrachowani Japończycy denerwowali kibiców w końcówce meczu z Polską, bo gry i wysiłku praktycznie unikali, tak z pewnością zyskali fanów po popisach z Belgami. Jednak swych mundialowych osiągnięć nie pobili. Futbolowej historii, która jest dla nich tak ważna, nie zapisali złotymi zgłoskami. Sprawdził się dobrze znany w ich kraju scenariusz, którego z jednej strony można im pozazdrościć, a z drugiej staje się on przekleństwem.

Chociaż Japonia MŚ nie opuszcza od 1998 roku, to jednak te turnieje zawsze przebiegają według tego samego scenariusza. Najpierw „Niebiescy Samurajowie” nie potrafią wyjść z grupy, by za cztery lata dostać się do 1/8 finału imprezy. Te fazy play-off zawsze są dla nich piękne, wyrównane i emocjonujące. W 2002 przegrali z rewelacyjną i kończącą imprezę na podium Turcją, ale tylko 0:1. W 2010 odpadli z Paragwajem, ale dopiero po serii rzutów karnych. Tym razem, stracili prowadzenie 2:0 i szansę na ćwierćfinał mundialu w ostatnich sekundach regulaminowego czasu gry z faworyzowanymi Belgami. Historia znów zatoczyło koło, klątwa nie została przełamana. Czyżby do Kataru znów mieli jechać na wycieczkę, a emocjonować się dopiero mundialem w 2026 roku w USA, Kanadzie i Meksyku?

Chytry plan na Kazań

Kiedy w ich praktycznej, wygodnej i dobrze funkcjonującej bazie w Kazaniu zapytałem jakim kluczem wybierali miasto, w którym stacjonowali podczas mistrzostw w Rosji, skoro nie grali tu meczów grupowych odpowiedzieli z uśmiechem: W Kazaniu możemy mieć ćwierćfinał mundialu!

Do tego chytrego planu rzeczywiście zabrakło niewiele. Po pięknej, ale i smutnej wycieczce do Rostowa, Japończycy wrócą do ośrodka Rubina Kazań już tylko po to by spakować walizki i pożegnać się z kibicami i towarzyszącymi im 120 dziennikarzami.

Stadion Kazań Arena gdzie 6 lipca ich poniedziałkowi rywala zagrają z Brazylią, zobaczą z okien autobusu wiozącego ich na lotnisko. Jak smakowałby japońsko-brazylisjki ćwierćfinał mundialu będziemy mogli się tylko domyślać, ale raczej z przekonaniem, że taki mecz pewnie by nie zawiódł. Tak jak co 8 lat nie zawodzą „Niebiescy Samurajowie”, którzy jak sami przyznają futbolu cały czas się uczą. Są już bardzo blisko poziomu swego europejskiego nauczyciela.

Więcej o:
Copyright © Agora SA