Mundial 2018. Było zimno, ślisko, krew, pełno zduszonych ciał i połamanych kości. Jeden z dowódców akcji na Łużnikach zapytał: - Ile jest ofiar? - 66. - To akurat. Niech więcej nie będzie

"Dwudziestego, krwawa środa" - zaczyna się uliczna pieśń o tym meczu. Przez siedem lat jedynie tak, z ust do ust, niosło się po Moskwie, że młodzi ludzie przyszli zobaczyć jak Spartak gra z HFC Haarlem i nigdy już nie wrócili do domów
Mundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Mundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Paweł Wilkowicz

Pomnik stoi tam, gdzie oni chcieli się znaleźć, ale nie dotarli. W mundialowym świecie ten punkt wypada dokładnie między bramą wejściową do FIFA Hospitality Village, a bramą do FIFA Affiliates Hospitality Village. W świecie codziennym:  po drodze z trybuny C na Łużnikach do stacji metra. Niedaleko pomnika Lenina. Na początku drogi, jakieś 100 metrów od wejścia na stadion finałowego meczu mundialu. Tędy musiały wtedy jeździć karetki, zabierać stratowane ciała.

Na cztery wieńce ze sztucznych kwiatów, trzy są z herbem Spartaka. Pomnik to płaskorzeźba matczynej twarzy na tle widzianego z góry stadionu, z zerwaną jedną z trybun. Na Łużnikach nie zerwała się wtedy trybuna. Kibice tratowali się na klatce schodowej. Ale to nie jest tylko pomnik tej tragedii. Dopisano tu inne. Lima 1964, czyli 328 zabitych. Sheffield 1989 - 96 ofiar. Bradford 1985 - 56 ciał. Bastia 1992 - 18 ofiar. Katmandu 1988 - 93 zabitych. Buenos Aires 1968 - 74 ciała. I tak dalej.  Jakby nawet dziesięć lat po tragedii, gdy ten pomnik wreszcie stawał, nie można było napisać po prostu: tu 20 października 1982 roku przyszli na mecz i zginęli tragicznie - i wypisać wszystkich, od Abdulin do Usow, od "żył 14 lat" do "żył lat 45". Wszystkie 66 osób, które tutaj na pewno straciły życie. Ich nazwiska są na pomniku, od frontu. Ale "Katmandu", "Sheffield", itd. z boku pomnika są jak dopisek: uczcijmy pamięć 66 osób które zginęły na meczu, ale nie róbmy z tego wyjątkowej tragedii, to się przecież zdarzało nie tylko w ZSRR. "Tym, którzy zginęli na stadionach świata" - wyryto na cokole.

>>> Finał Francja - Chorwacja. Gdzie obejrzeć mecz? Transmisja TV

Mundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Mundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Paweł Wilkowicz

"Doszło do nieszczęśliwego zdarzenia". A potem na siedem lat zapadła cisza

Na pomniku jest twarz matki. Ale matkom przez siedem lat nie pozwalano opowiadać publicznie, co się stało. Raisie Wiktorowej: że Oleg, lat 20, uparł się że pójdzie na mecz mimo zimna. A gdy nie wracał, milicjant kluczył, zanim powiedział: tam się coś stało. Annie Kostiliewej: że Aleksiej, 18 lat, poprosił o dwa ruble na mecz, i tyle go widziała. A potem na pogrzebie okoliczne wzgórze było czarne od milicyjnych mundurów. Z 66 ofiar, których nazwiska wyryto na pomniku, aż 35 nie miało jeszcze 18 lat. Najmłodsza - wspomniane 14.

Przez siedem lat obowiązywała wersja, że takie rzeczy nie zdarzają się w ZSRR. Jedyna notka o tej tragedii, w dzienniku "Wieczorna Moskwa", dzień po meczu, miała na szpalcie wielkość pudełka zapałek: po meczu 1/8 Pucharu UEFA między Spartakiem Moskwa a HFC Haarlem doszło do "nieszczęśliwego zdarzenia z udziałem kibiców, z powodu trudności  z przepływem ludzi do wyjść. Są poszkodowani. Trwa wyjaśnianie okoliczności zdarzenia". Ani słowa o ofiarach śmiertelnych, choć milicja już do tego czasu objechała domy, zwiozła rodziców do kostnic na rozpoznanie, planowała, jak będzie zabezpieczać pogrzeby. Następny tekst o krwawej środzie na Łużnikach ukazał się, gdy już była pieriestrojka i głasnost: w kwietniu 1989 w "Sowieckim Sporcie". Trzy dni po katastrofie na Hillsborough, gdzie zginęli kibice Liverpoolu. "Sowiecki Sport wymieniał różne tragedie na stadionach i przemycił informację o tej na Łużnikach. Według jego wersji wydarzeń, ofiar paniki w korytarzach stadionu imienia Lenina (tak się wówczas nazywał) było dużo więcej niż 66. Nawet ponad 100. Trzy miesiące później "Sowiecki Sport" dołożył jeszcze reportaż o czarnym dniu na Łużnikach, a w nim liczbę ofiar podniósł już do około 340, co zmieniłoby 20 października 1982 roku w Moskwie w największą stadionową katastrofę w historii.

Holenderska książka o tragedii: co najmniej 102 druki pogrzebowe

Te dane wydają się mało prawdopodobne. Ale liczba 66 też jest mocno kwestionowana. Krąży wersja, że jeden z dowódców wysłanych do zapanowania nad sytuacją zapytał w pewnym momencie:

- Ile mamy teraz ofiar?  

- 66.

- To dobra liczba. Niech już więcej nie będzie.

Andriej Czesnokow, przyszły świetny tenisista, który był na tym meczu (miał wtedy 16 lat), wspomina że na bieżni przy wyjściach z trybun widział co najmniej 100 ciał. Tyle ciał, że "można by zapełnić dwa korty", jak opowiadał później holenderskiemu dziennikarzowi Edwardowi Struisowi. Holender Iwan Tol, autor jedynej książki o tragedii na Łużnikach, "Drama in het Lenin-stadion", mówi że szefowie moskiewskich cmentarzy wystawili co najmniej 102 druki pogrzebowych.

W procesie w sprawie tragedii na Łużnikach stanęło jednak na 66 ofiarach. Proces był otwarty. Ale nie wolno było o nim pisać w prasie, tak jak i o samej tragedii. Zarzuty zaniedbań postawiono czterem osobom: trzem z zarządu stadionu i jednemu milicjantowi, dowódcy oddziału który zabezpieczał wschodnią trybunę. Dwaj zarządcy stadionu stanęli przed sądem. Trzeci zarządca oraz milicjant nie byli w stanie wziąć udziału w procesie z powodów zdrowotnych. Wszystkich oskarżonych objęła ostatecznie amnestia. Proces zostawił bez odpowiedzi wiele pytań. Choćby takie: skoro prawda o 20 października wyglądała tak, jak to przedstawiano na sali sądowej, to skąd to przeczulenie milicji, która nie spuszczała oka z rodzin ofiar, kluczyła w rozmowach z nimi, pilnowała grobów i wszystko co możliwe utajniała.   

Mundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Mundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Paweł Wilkowicz

"Taki był widok: ciała, wiele ciał, krew płynąca po schodach"

Wiersz o krwawej środzie dwudziestego, zmieniony potem z akompaniamentem gitary w balladę, zaczął krążyć po Moskwie już dwa dni po wieczorze na Łużnikach. Kończył się tak:

"Zabrzmiał ostatni gwizdek. Skończył się przedśmiertny mecz.

A my się cieszyliśmy ze zwycięstwa.

Nikt, nikt nie podejrzewał, jak podły jest stary gliniarz.

Wszystkich nas naraz puścili. Piętnaście tysięcy - co za siła!

A schody były zlodzone, barierki połamane.

I w tłumie zginął kibic. Tłum krzyczał: do tyłu! Ludzie, wracamy!

Tłum się rozstąpił bezszelestnie. Taki był widok:

ciała, wiele ciał, krew płynąca po schodach.

I wykrzywione twarze, których nie zapomnimy.

Choćby zabić trzeba - kibic się glin nie boi. I pomści śmierć przyjaciół".

To nie brzmi jak wiersz o ludzkiej lawinie, która zeszła przypadkiem w podziemiach stadionu.

Kratownice były otwarte, czy zamknięte?

Jak na październik było w 1982 roku w Moskwie strasznie zimno. Dwudziestego padał śnieg, czuć było w powietrzu wilgoć, przez co zimno aż przeszywało. HFC Haarlem wielkim magnesem nie był: grał pierwszy raz w europejskich pucharach, już bez Ruuda Gullitta, który tę przepustkę do Europy pomógł wywalczyć (a potem odszedł do Feyenoordu Rotterdam). Do tego Spartak wygrał pierwszy mecz na wyjeździe 3:1. Na rewanż przyszło 15 tysięcy kibiców, a Łużniki mieściły wtedy 80 tysięcy.

To był zupełnie inny stadion niż ten, na którym Francja i Chorwacja zagrają w niedzielę finał. Jeszcze bez dachu, z mocno wypłaszczonymi trybunami, ze złotym zniczem na koronie, bo dwa lata wcześniej to była główna arena igrzysk, podczas których Władysław Kozakiewicz pokazał trybunom, gdzie się zgina dziób pingwina.

Organizatorzy chcieli sobie ułatwić sprawę i z wielkich, zasypanych śniegiem trybun, przygotowali na mecz z Haarlemem tylko dwie: C i A, po przeciwnej stronie. Niemal wszyscy kibice wybrali C, bliższą metra. Z trybuny prowadziły do wyjść dwie klatki schodowe. Wyjścia były cztery. Według wersji procesowej, wszystkie wyjścia były otwarte. Według wersji świadków, nie wszystkie. Niektóre wersje mówią o tylko jednym otwartym. W wyjściach można było wtedy zaciągać specjalne kratownice. Świadkowie mówią, że co najmniej w jednym przejściu został tylko mały prześwit między kratownicami, taki przez który z trudem można się było przecisnąć.

Piłkarze Haarlemu nie mogli nawet odetchnąć w szatni. - Tylko: won, won - wspominali po latach

Spartak prowadził od 16. minut 1:0, i wiele osób postanowiło wyjść z meczu przed czasem, spiesząc się do metra które dziś nazywa się Worobiowe Wzgórza. Na Worobiowych Wzgórzach jest teraz główna mundialowa Strefa Kibica. Wtedy to były Wzgórza Lenina. W tłumie schodzącym po oblodzonych schodach w stronę wyjścia miała się potknąć młoda dziewczyna. Para za nią zatrzymała się, by pomóc. Nie zauważyli tego inni schodzący. Ruch na dole się zatrzymał, a potok ludzi z góry nadal płynął. Zaczęły puszczać barierki przy schodach, ludzie spadali, łamiąc ręce i nogi.

W końcówce meczu drugiego gola dla Spartaka strzela Siergiej Szwiecow. Ale na filmach z meczu widać, że ważniejsze rzeczy zaczynają się już dziać poza boiskiem. Milicjanci nagle ruszają z trybun w stronę wyjść. Holenderskich dziennikarzy, którzy chcieli przejść tam, gdzie działo się coś podejrzanego, milicja szybko odesłała do wyjść. Piłkarzom Haarlemu Rosjanie nie dali odetchnąć w szatni po meczu. - Tylko: won, won - wspominali po latach piłkarze i działacze. Oni jechali ze stadionu, a w przeciwną stronę - sznur karetek.

Siergiej Szwiecow miał później żałować, że strzelił tego drugiego gola. Ci, którzy odpowiadali za zabezpieczenie meczu, mówili, że wszystko było dobrze zaplanowane, ale ci co wychodzili wcześniej, usłyszeli ryk trybun po golu Szwiecowa. I wrócili zobaczyć, co się stało. Przez to w korytarzu zrobił się ścisk i zamieszanie. Wystarczyło jedno potknięcie i poszło.

Milicja wzięła rewanż za śnieżki?

- Milicyjna bajka. Ile razy na meczach na Łużnikach ludzie wracali na trybuny, słysząc że padł gol, i nic się nie działo? - mówi w wywiadzie dla life.ru Amir Chusliutdinow, który był na meczu. Przeżył, ale jego narzeczona Wika - nie. Amir mówi, że to był kolejny wymysł milicji, żeby odsunąć od siebie jakiekolwiek podejrzenia. Gdy Moskwa szeptała o tragedii na stadionie Lenina, pojawiały się też oskarżenia wobec ofiar: że może ktoś przesadził z alkoholem, że to chuligani. Że zaatakowali milicję śnieżkami. Nawet na holenderskich zdjęciach z tego meczu widać, że leciały śnieżki. Amir Chusliutdinow mówi, że śnieżki rzeczywiście mogły się do tego nieszczęścia przyczynić. Żadnego ataku nie było, kibice rzucali je dla uciechy, żeby sobie zadrwić z władzy. Ale między nimi a milicją sytuacja była już od dawna bardzo napięta. Reżim Breżniewa (przywódca ZSRR umrze 21 dni po dramacie na Łużnikach, w szpitalach do których trafiły ofiary i ranni ludzkiej lawiny na stadionie dzień później pojawił się sam Jurij Andropow, czyli ten który wkrótce zastąpi Breżniewa) nie tolerował ruchu kibicowskiego. Nie chciał, żeby młodzież zaczęła naśladować to, co się działo na zachodzie. Więc milicja zabraniała kibicom wszystkiego: zakładania szalików, przynoszenia flag, zorganizowanego dopingu. Kibice odreagowywali różnie. 20 października - śnieżkami. I jak mówi Amir, milicję to wyjątkowo rozwścieczyło. On opowiada o wyjątkowej gorliwości, z jaką milicjanci zaganiali ludzi do wyjść. I niechęci do jakichkolwiek ustępstw. A potem bezradności, gdy sytuacja wymknęła się milicjantom spod kontroli. Inna wersja mówi, że milicja chciała wyłapać tych, którzy najmocniej prowokowali, i dlatego część wyjść zamknięto. I tak stadion Lenina miał zamienić się w pułapkę.

Mundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Mundial 2018. Pomnik przy Łużnikach Paweł Wilkowicz

Dokładna liczba ofiar pewnie na zawsze pozostanie nieznana. Odpowiedzialność się rozmyła. Ale przynajmniej można już mówić głośno o tym co się stało. Wiele rodzin ofiar tylko tego chciało. Kiedyś władza bała się wyznaczać mecze Spartaka w okolicach 20 października, by nie zamieniły się w jakąś demonstrację. Dziś obchodzona jest każda rocznica. Od 1992 roku stoi pomnik. Na 25. rocznicę Haarlem zagrał ze Spartakiem mecz charytatywny. W innej Rosji, na innych Łużnikach, z inną milicją. Ale Anna Kostiliewa, matka Aleksieja, i tak spytała chłopaka w mundurze: - Nie mogliście wtedy tak otworzyć? I nie dać im zginąć?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.