Mundial 2014. Ostrożnie z zakupami!

Każdy kolejny mundial, tak samo jak i inne turnieje piłkarskie, to pracowity czas dla scoutów. W jakim innym miejscu można w ciągu miesiąca obejrzeć w jednym miejscu tylu kandydatów na kolejną gwiazdę? Mogłoby się wydawać, że kupno takiego zawodnika to złoty interes, strzał w dziesiątkę.

W teorii tak właśnie powinno być. Na mundialu grają najlepsze reprezentacje na świecie przeciwko sobie. Więc jeśli ktoś dobrze się prezentuje na tle innych świetnych zawodników, dlaczego nie miałby tego robić w nowym klubie?

Ale historia uczy nas, że wcale tak nie jest. - Najgorszy czas na kupno zawodnika to lato po udanym występie na wielkim turnieju - przekonują Simon Kuper oraz Stefan Szymanski w swojej książce "Soccernomics". Tacy zawodnicy są często najbardziej przeceniani, "każdy widział, jak dobry jest, ale jest on zmęczony i możliwe, że nasycony sukcesem". Działacze Eintrachtu Frankfurt przekonują dziś, że jeszcze przed miesiącem Divock Origi był do kupienia z Lille za 1,5 miliona euro. Wystarczyły 234 minuty dobrej gry na mundialu uwieńczonej jednym golem, by jego cena podskoczyła do... 12 mln! Tym samym wyleciał z orbity zainteresowań Eintrachtu. Niewykluczone, że zamiast do niemieckiego średniaka trafi do Liverpoolu, czyli wicemistrza Anglii. Wystarczyło pięć spotkań (tylko jedno rozegrane w całości).

Błąd Fergusona

W swojej autobiografii Sir Alex Ferguson przyznał, że kiedyś dał się porwać chwilowemu szaleństwu. Po Euro 1996 kupił Jordiego Cruyffa oraz wicemistrza Europy Karela Poborsky'ego. Co mogło pójść nie tak, skoro na mistrzostwach Europy pokazali się ze świetnej strony? - Nie uzasadnili swojej ceny. To nie były złe zakupy, ale czasem piłkarze specjalnie motywują się i przygotowują na mistrzostwa świata czy Europy, po czym powracają na swój normalny poziom - przekonuje Ferguson. Po tym doświadczeniu przyglądał się takim piłkarzom już ze wzmożoną uwagą, byleby nie popełnić podobnego błędu.

Taka już jest charakterystyka wielkich turniejów. To są sprinty, gdzie najwyższą formę trzema utrzymać przez parę spotkań rozegranych w ciągu dwóch, trzech czy czterech tygodni. Sezon klubowy to wyczerpujący maraton, na który trzeba odpowiednio rozłożyć siły, by móc zachwycać co tydzień przez wiele miesięcy. Zawodnik będący w stanie zmobilizować się jedynie na kilka czy kilkanaście spotkań najlepszym klubom jest zbędny.

Dwa mecze do sławy

Najlepszym przykładem na to jest zapomniany dziś Andriej Arszawin. Kto nie pamięta jego świetnych występów na Euro 2008 w reprezentacji Rosji, która była rewelacją tego turnieju i dotarła do półfinału? Znalazł się w najlepszej drużynie tych mistrzostw. Natychmiast po turnieju sprowadzić go do siebie chciały Barcelona, Arsenal czy Tottenham.

Problem w tym, że w dwóch pierwszych meczach nie zagrał ze względu na zawieszenie (za czerwoną kartkę otrzymaną jeszcze w eliminacjach), a w półfinale z Hiszpanią nie pokazał nic. Sławny stał się dzięki dwóm meczom! Strzelił bramkę w meczu o awans z fazy grupowej ze Szwecją (2-0) i terroryzował holenderską obronę w ćwierćfinale (3-1 po dogrywce, jeden gol Arszawina).

Z Zenita odszedł dopiero po pół roku, trafił do Arsenalu. Jeszcze początkowo spisywał się dobrze (słynny mecz z Liverpoolem, w którym strzelił cztery gole), ale z czasem stał się synonimem nieudolności. Nie umiał utrzymać formy na wysokim poziomie przez więcej niż kilka meczów, co przyczyniło się do tego, że Arsenal nawet nie przedłużył z nim kontraktu. Ale może to też wina klubu? Mówiono o tym, że Arszawin ma problemy z aklimatyzacją w Londynie. Czy aby na pewno upewniono się, że Rosjanin będzie pasował do klubu również pod względem charakterologicznym, sprawdzono wszystkie ewentualności? Być może działacze "Kanonierów" zbytnio dali się porwać dwóm dobrym meczom Rosjanina, ignorując inne czynniki.

Znowu Arsenal...

Inna sprawa, że tego typu zakupy mogą wskazywać na słabo działający scouting. Bo znaleźć piłkarza na mundialu czy mistrzostwach kontynentu może praktycznie każdy z dostępem do transmisji z takiego wydarzenia. W "Soccernomics" przytaczany jest przykład Johna Jensena. Duńczyk zdobył gola strzałem z dystansu w finale Euro 1992 przeciwko Niemcom. Jego drużyna wygrała ten mecz i cały turniej. Od razu po nim pozyskał go Arsenal. Ówczesny menedżer George Graham zachwalał nowy nabytek, twierdząc, że świetnie strzela z dalszej odległości. Ale to nieprawda. Tamten gol był jedynie "wypadkiem przy pracy". Graham dał się omamić jednym występem, uwierzył w to, w co chciał uwierzyć.

Jensen został na Highbury postacią kultową. Ale nie ze względu na grę. Jak na defensywnego pomocnika bardzo starał się zdobyć jakiegokolwiek gola, ale przez długi czas nie udawała mu się ta sztuka. Po pewnym czasie kibice Arsenalu zaczęli krzyczeć "strzelaj" za każdym razem, gdy Jensen był przy piłce. Nieważne, czy był we własnym polu karnym czy rywala. Gola zdobył dopiero po 98 spotkaniach. Fani stworzyli okolicznościowe koszulki: "widziałem jak John Jensen strzelił bramkę". To był jego jedyny gol w 132 spotkaniach. A te oczekiwania zostały rozbudzone jednym uderzeniem w finale mistrzostw Europy.

Właśnie dlatego kluby zainteresowane odkryciami minionego mundialu, takimi jak Guillermo Ochoa, Cristian Gamboa czy Joel Campbell, powinny się solidnie zastanowić, nim dadzą takiemu zawodnikowi wysoki kontrakt, kupując go za miliony. Takie odkrycia powinny mieć naklejony znaczek "ostrożnie z zakupem".

Więcej o:
Copyright © Agora SA