Mundial 2014. Reklamował starzyznę i leki na zgagę. A teraz poprowadził Meksyk do zwycięstwa na mundialu

W czasach, gdy Europa ściąga do siebie najlepszych graczy świata, meksykański trener Miguel Herrera eksperymentuje z zespołem w dużej mierze autochtonicznym. I ten zespół wygrał pierwszy swój mecz mundialu w Brazylii - 1:0 z Kamerunem. Po raz pierwszy na mistrzostwach świata Meksyk ograł rywala z Afryki.

30 lat temu szlak przecierał Hugo Sanchez, gwiazda Realu Madryt lat 80. i jedyny piłkarz reprezentacji Meksyku na mundialu w 1986 roku, który grał za granicą. Jeszcze na poprzednich mundialach z udziałem tej ekipy - w 1970 i 1978 roku - nie było nikogo takiego. Wydawało się wtedy, że inni gracze z tego ponad 100-milionowego kraju pójdą w jego ślady. Do dzisiaj jednak w porównaniu z Brazylią, Argentyną, Urugwajem, nawet Chile czy Kolumbią, które wysyłają do lig europejskich zastępy piłkarzy, z Meksyku jadą tam tylko jednostki.

A na dodatek trener Miguel Herrera uważa ich za gorszych.

Gorszych w tym sensie, że zatracili gdzieś w Europie meksykańskiego ducha wspólnoty, budującego prawdziwego Meksykanina. Nazywany w kraju "El Piojo" (czyli "Wesz"), objął zespół w sytuacji, w jakiej Meksyk nie był niemal nigdy w dziejach. Bo rzadko ktoś mógł mu zagrozić w jego strefie CONCACAF - Ameryki Północnej, Środkowej i Karaibów.

A tym razem Meksykanie omal nie przegrali eliminacji, w których są tym, czym Bayern Monachium w Bundeslidze. - Hańbicie nasz kraj! Nie macie prawa nosić barw! - krzyczał do nich komentator meksykańskiej telewizji po porażce z Kostaryką.

Miguel Herrera musiał coś zrobić. Co, skoro nie pomógł nawet Luis Tena, który rok wcześniej poprowadził Meksykanów do olimpijskiego złota w Londynie?

Miguel Herrera okazał się trenerem charyzmatycznym i wierzącym w ducha. - Duch jest najważniejszy w piłce. Duch i wiara - powtarzał, po czym wywalił z zespołu tych, którzy ducha nie mieli, w tym gwiazdy: Giovaniego Dos Santosa, Carlosa Velę czy Javiera "Chicharito" Hernandeza, z którym nigdy nie było mu po drodze.

Nie po drodze było mu także z kibicami Meksyku, których Miguel Herrera ostro skrytykował publicznie po porażce jego zespołu 0:1 w meczu towarzyskim z Bośnią i Hercegowiną na początku czerwca. Wyzwał ich także od głupków, kiedy ci znęcali się nad jego córką, gdy ta dokonywała na Twitterze wpisów pełnych błędów ortograficznych.

Podczas kolejnego meczu towarzyskiego w ramach przygotowań do mundialu - przeciwko Portugalii - trener Miguel "Wesz" Herrera zmienił ustalony wcześniej skład zespołu bez uprzedzania kogokolwiek. Inny podał mediom, inny wystawił. Znalazł następnie na ścianie w szatni namalowaną świnię. Nie patyczkując się, oskarżył o te malunki... właśnie dziennikarzy.

Do tego doszła "afera papugowa", gdy Miguel Herrera wziął udział w reklamie pewnego serwisu sprzedaży z drugiej ręki . Nic w tym dziwnego, bo wcześniej reklamował lek na zgagę i produkty higieniczne. Tym razem jednak w tej reklamie "kupuje" pewną papugę - amazonkę zmienną. A to ptak objęty ochroną międzynarodowej konwencji CITES, nie wolno nim handlować. Wybuchła draka, trener wzdrygał ramionami.

W takiej atmosferze Meksyk jechał na mundial.

A Miguel Herrera motywował go po swojemu: - Jesteśmy przeciętni, uświadomcie to sobie - powiadał oryginalnie. - Jak również to, że mimo to musicie sobie wyobrazić siebie w finale. Tylko takie myślenie prowadzi do sukcesu.

Z zespołu, który przegrał haniebnie jesienią z Kostaryką i tylko cudem awansował na mundial, na mecz z Kamerunem zostawił czterech graczy. Ze złotej jedenastki igrzysk z Londynu - dwóch. Nie za bardzo widział w swojej taktyce opartej na aktywnie grających bocznych obrońcach miejsce i dla Giovaniego Dos Santosa, i dla "Chicharito" Hernandeza, i dla Carlosa Veli. Tego ostatniego w ogóle na mundial nie wziął, a "Chicharito" posadził na ławie. Wierzył, nadal głęboko wierzył w Oribe Peraltę, w gruncie rzeczy wybitnego, ale mocno nieokrzesanego piłkarsko napastnika z Santos Laguna Torreon. To w tej chwili napastnik nr 1 w Meksyku, choć polotu Hugo Sancheza, Cuahtemoca Blanco czy Jareda Borgettiego nie ma.

Akcja z 60. minuty meczu z Kamerunem, która skończyła się pierwszym w tym meczu uznanym golem dla Meksyku, świetnie odzwierciedliła to, co działo się dotąd w zespole Miguela Herrery. Z grona kilku graczy, którzy znaleźli się w kameruńskim polu karnym zawiódł Giovanni Dos Santos, który uderzył bez wiary, prosto w bramkarza. Sytuację uratował jednak Oribe Peralta, który zrobił to, co należało, i wepchnął piłkę do siatki. Javier "Chicharito" Hernandez oglądał to z ławki, by po wejściu przestrzelić z dwóch metrów do pustej bramki.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.