El. MŚ 2014. Ziober: Polska gra masakryczną piłkę

- Przykro było na to patrzeć. Nic nie pokazaliśmy. Ten mecz przypominał mi nasz występ przeciw San Marino z 1993 roku, kiedy jedynego gola strzelił ręką Jan Furtok - mówi Jacek Ziober po wyjazdowym zwycięstwie Polski nad San Marino 5:1 w el. MŚ 2014.

Click. Boom. Amazing! Przekonajcie się jakie to proste"

Ziober, który w latach 90. XX wieku był jednym z najlepszych polskich piłkarzy, przyznaje, że we wtorek obrazki z przeszłości przypomniały mu się szczególnie po tym, jak najgorsza drużyna świata strzeliła Polsce gola na 1:1. Dla San Marino był to pierwszy od pięciu lat gol strzelony w meczach eliminacyjnych.

W el. MŚ 1994 kadra prowadzona przez Andrzeja Strejlaua wymęczyła zwycięstwo nad San Marino na stadionie Widzewa Łódź. Tamten mecz wygrany przez biało-czerwonych 1:0 jest uważany za jeden z najgorszych w ich wykonaniu w historii.

- Teraz, mimo zwycięstwa 5:1, też była masakra kompletna. Nic nie pokazaliśmy. W naszym wykonaniu to był sparing, który nie dał nic ani kibicom, ani trenerowi - ocenia Ziober.

Selekcjoner reprezentacji z jej byłym zawodnikiem zapewne by się nie zgodził. Przed meczem Waldemar Fornalik przekonywał przecież, że zwycięstwo pozwoliłoby pojechać jego ekipie na październikowy mecz z Ukrainą w lepszych nastrojach, bo San Marino to "naprawdę nieźle zorganizowana drużyna".

- Nie chcę się śmiać z trenera, ale on nie może się tak wypowiadać. Rozumiem, że chciał być dyplomatą, uznał, że powinien docenić rywala, do którego pojechał, ale tak się tego nie robi. Kiedyś jakiś dobry trener słusznie powiedział, że uszanowanie przeciwnika polega na tym, że jeśli da się mu strzelić 10 bramek, to tyle trzeba strzelić, żeby pokazać, że mecz z nim traktuje się poważnie. Zamiast wygadywać takie rzeczy Fornalik mógł powiedzieć, że wygramy, choć na pewno rywal będzie walczył - mówi Ziober. - A mówienie, że po zwycięstwie nad San Marino pojedziemy na Ukrainę podbudowani jest już całkiem bez sensu. Ta wygrana nie da nam absolutnie nic, bo naprawdę gramy masakryczną piłkę - dodaje były zawodnik m.in. Montpellier i Osasuny.

Ziober przekonuje, że grą Polski cały czas rządzi przypadek. - Inaczej być nie może, skoro jesteśmy chyba jedynym zespołem w Europie, który na tym etapie eliminacji ciągle jeszcze eksperymentuje, szuka czegoś, ale sam nie wie czego. Rozumiem, że z kadry wypadli kontuzjowani napastnicy, czyli Robert Lewandowski, a wcześniej Artur Sobiech i Arkadiusz Milik. Ale jak można w ich miejsce powołać Pawła Brożka i Marcina Robaka? To już zdecydowanie bardziej na powołanie zasłużył Marek Saganowski - mówi.

Ziober zwraca uwagę na to, że nawet w spotkaniu z San Marino Polacy nie potrafili rozgrywać dobrego ataku pozycyjnego, a i w obronie popełniali poważne błędy. - Ofensywę mieliśmy taką, że amatorów nie potrafiliśmy porządnie przycisnąć, zamknąć w ich polu karnym. Natomiast w defensywie nie pokazaliśmy nic nowego. Cały czas mamy w niej ogromne kłopoty, nie dziwię się, że nawet San Marino potrafiło je wykorzystać [Polsce strzeliło swego pierwszego gola od prawie pięciu lat!]. Kiedy rywale nas atakują, to my wpadamy w straszną panikę. Cofamy się prawie do linii bramkowej, patrzymy i nie reagujemy. Gramy z wielką bojaźnią, boimy się własnego cienia. W jednej z akcji obrona tak nerwowo zagrywała do Artura Boruca, że ten musiał się ratować wybiciem piłki na rzut rożny. W meczu z San Marino, to niesamowite! - denerwuje się Ziober.

Były reprezentant uważa, że z czasem dobrym, reprezentacyjnym obrońcą może zostać Artur Jędrzejczyk. - Ale jako stoper, bo potrafi się przykleić do rywala i nie odpuścić. W defensywie jest dobry, w ofensywie dużo słabszy. Nie umie współpracować z pomocnikiem, dlatego nie ma sensu wystawiać go na boku - tłumaczy.

Za grę na lewej obronie w meczach z Czarnogórą i San Marino niskie noty zebrał Sebastian Boenisch, którego Ziober broni. - Nie róbmy z niego następnego kozła ofiarnego po Ludoviku Obraniaku - apeluje były piłkarz. - Nie wolno odpalać sobie kolejnego zawodnika, bo nie mamy wielkiego bogactwa. Pewnie, że Boenisch robi błędy, ale moglibyśmy wyliczyć bramki, które zawalił Wawrzyniak pamiętany choćby z tego, że w już prawie wygranym meczu z Niemcami wpadł w poślizg, za co zapłaciliśmy stratą gola i zwycięstwa, a później jeszcze słuchaliśmy, jak tłumaczył, że to nie jego wina. Naprawdę w sprawie Boenischa potrzeba trochę delikatności - tłumaczy Ziober.

Tak wyrozumiały były piłkarz nie jest dla polskich trenerów. - W Polsce w tej chwili chyba nie ma szkoleniowca na miarę prowadzenia naszej kadry. Szkoda, że swego czasu nie dostał jej Henryk Kasperczyk. Jeszcze zaraz po Leo Beenhakkerze mógłby wszystko ładnie poukładać. Teraz trzeba szukać trenera zagranicznego, tylko pytanie czy ktoś poważny będzie chciał objąć zespół, który upadł tak nisko? - pyta Ziober.

- Na pewno warto znaleźć pieniądze na dobrego trenera, który będzie odważny i sięgnie po młodych, nie będzie zawsze grał dwoma defensywnymi pomocnikami i kiedy będzie taka potrzeba, posadzi na ławce rezerwowych nawet Roberta Lewandowskiego, żeby takim ruchem wyzwolić w nim sportową złość. Ale też nie łudźmy się, że dostaniemy cudotwórcę. Nie mamy wielkich piłkarzy, Lewandowski i Sobota nawet za 5 mln euro premii nie zagrają jak Lionel Messi i Cristiano Ronaldo, bo po prostu nie mają takich umiejętności. Piłkarzy takiej klasy może wychowamy kiedyś. O ile mocno postawimy na szkolenie młodzieży, zmusimy kluby, by to robiły i inwestowały w swe bazy. Innego ratunku dla polskiej piłki naprawdę nie ma - kończy Ziober.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.